piątek, 30 września 2011

It’s time to say goodbay

Po 3 pięknych i pełnych wrażeń miesiącach spędzonych w Laare z naszymi dziećmi nadszedł czas podsumowania i pożegnania. Afryka będąc naszym największym marzeniem, 3 miesiące temu była również wielką nieznaną. Odkrywałyśmy ją w najpiękniejszy z możliwych sposobów – poznając ludzi, przebywając z nimi, niejednokrotnie doznając trudności z jakimi borykają się na co dzień. Najpiękniejszym darem jaki otrzymałyśmy była możliwość obcowania z naszymi dziećmi, które pokochałyśmy całym sercem. To dla nich tutaj byłyśmy. Te 3 miesiące zapamiętamy jako czas pełen miłości, ciepła i radości.

Pożegnania zaczęłyśmy już tydzień temu, kiedy to wybrałyśmy się ponownie do domu Emmanuela Kimathi, który jest bratem adopcyjnym jednej z nas. Emmanuel jest bardzo nieśmiały i mimo jego bardzo dobrej znajomości angielskiego nie można z nim porozmawiać. W jego domu zostałyśmy przyjęte bardzo życzliwie. Mama była bardzo szczęśliwa widząc nas ponownie. Zastałyśmy też jego starszego brata, który mieszka w Nairobi i jest bardzo przystojny ;). Rodzina Emmanuela w podzięce za pomoc obdarowała nas kurą. Jako, że do domu Emmanuela jest kawałek drogi, postanowiłyśmy wracać piki-piki. To była niezapomniana podróż – na motorze z kurą w ręce. W środę nadszedł czas pożegnania z naszymi kochanym chłopcami – Emmanuelem i Wickliffem i ich rodziną. Klaudia, która jest mamą adopcyjną Emmanuela i jednocześnie siostrą adopcyjną Wickliffa zrobiła duże zakupy dla całej rodziny i po szkole zabrałyśmy wszystkie dzieci do ich domu. Oczywiście poszliśmy razem z s. Makeną, aby dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji rodziny i dopytać w jaki jeszcze sposób można jej pomóc.

Jednak prawdziwy czas pożegnań nadszedł w piątek. Był to dzień niezwykły, bowiem oprócz pożegnania z dziećmi, tego dnia odbył się chrzest Naomi Peris, a Pani Małgosia, która jest jej mamą adopcyjną została chrzestną dziewczynki. Specjalnie na chrzest Naomi część naszych dzieci została zwolniona ze szkoły, tak aby mogła uczestniczyć w tym wielkim święcie. Święto było podwójne, ponieważ tego samego dnia Pani Małgosia obchodziła swoje urodziny. Czy można sobie wyobrazić lepszy prezent? Zaraz po chrzcie nadszedł czas pożegnania z naszymi dzieciakami, które jak zawsze pięknie dla nas tańczyły i śpiewały. Wszystkie bardzo się wzruszyłyśmy, zresztą nie tylko my. Również nasze dzieciaki, które miały przemawiać nie były w stanie opanować płaczu. Mimo wszystko jednak było bardzo radośnie z powodu tańców i śpiewów. Jak zawsze na tę okoliczność na stole pojawił się dobrze już wszystkim znany tort bananowy . Kolacja dla dzieci również była wyjątkowa, dostały bowiem mięso, które na ich talerzach gości niezwykle rzadko. Po kolacji nadszedł czas na obdarowanie naszych małych i starszych przyjaciół prezentami przywiezionymi jeszcze z Polski. Wszystkie dzieciaki były bardzo szczęśliwe. Sobota była naszym ostatnim dniem w Laare. Ten dzień miałyśmy zaplanowany całkowicie, bowiem chciałyśmy jeszcze popracować. Pani Małgosia razem z Naomi i naszym księdzem proboszczem mieli jechać na safari. My z uwagi na kończące się pieniądze ten wyjazd sobie odpuściłyśmy. Jednak proboszcz zrobił nam wielką niespodziankę i w podzięce za nasze bycie z dzieciakami zabrał nas ze sobą. Na safari było oczywiście cudownie – miałyśmy szczęście, gdyż widziałyśmy naprawdę wiele zwierzaków. Tylko lwów znowu zabrakło, ale nie można mieć wszystkiego będąc pierwszy raz w Kenii, musimy mieć po co wracać. Wieczorem uroczyście pożegnałyśmy się z naszym siostrami, które specjalnie na ta okazję spędziły w kuchni ponad 3 godziny przygotowując dla nas samose. Otrzymałyśmy ręcznie robiony certyfikat potwierdzający między innymi umiejętność produkowania okładek na książki. Same również podarowałyśmy naszym siostrom kilka drobiazgów. W niedzielę zaraz po Mszy Świętej spakowałyśmy swoje rzeczy i spędziłyśmy jeszcze trochę czasu z dziećmi, które przyszły nas pożegnać. Potem przyjechał po nas ksiądz Dionizy i udałyśmy się w podróż do Nairobi.

W tym miejscu chciałybyśmy podziękować przede wszystkim siostrze Alicji oraz całej wspólnocie sióstr z Laare. Dzięki Wam czułyśmy się w Laare jak w rodzinnym domu. Wasza posługa wśród najbiedniejszych to piękne świadectwo miłości. Bycie w Laare uświadomiło tam również jak ciężką pracą jest odwiedzanie dzieci i informowanie sponsorów o ich aktualnej sytuacji. Przez te 3 miesiące odwiedziłyśmy 160 dzieci objętych projektem, a także włączyłyśmy do adopcji 93 nowe dzieciaki czekające na pomoc. Nie zrobiłybyśmy tego bez s. Makeny, która dzielnie nam towarzyszyła. Jednocześnie informujemy, że nasz pobyt w Laare się skończył, a s. Alicja z uwagi na rozliczne obowiązki przełożonej nie zawsze jest w stanie odpowiadać na każdą prośbę dotyczącą informacji o dziecku. Jak często pisałyśmy wiele dzieci mieszka daleko od Laare albo żyje na szczytach gór i dotarcie do nich nie jest łatwe. Tym bardziej cieszymy się, że udało nam się przesłać aktualne informacje oraz zdjęcia do większej części rodzin adopcyjnych. Tym którzy tą okazję wykorzystali i korespondowali z nami bardzo dziękujemy. To dzięki Wam istnieje misja Laare. K i M

PS. Jeszcze tu wrócimy

niedziela, 25 września 2011

Ostatnie wizyty u dzieci

Ostatni tydzień upłynął bardzo pracowicie. Na sam koniec, przed wyjazdem mamy najwięcej pracy. W niedzielę byłyśmy z wizytą u dzieci mieszkających blisko naszej misji – Jamesa i Michaela. W poniedziałek odwiedziłyśmy trochę dalej położony dom Seliny. We wtorek wybrałyśmy się powtórnie do Athiru, aby odwiedzić resztę dzieci. Ten dzień był długi i wyczerpujący. Do szkoły w Athiru pojechałyśmy motorem. Najpierw trzeba było go znaleźć, co nie było zadaniem łatwym, bowiem kierowcy widzący mzungu podnosili cenę. Udało się dopiero kiedy s. Makena wyruszyła na poszukiwania piki-piki bez nas. To był nasz pierwszy raz w cztery osoby na jednym motorze, do tej pory podróżowałyśmy tylko my dwie z kierowcą. Wrażenia z siedzenia na samym końcu są nietypowe, szczególnie kiedy przemierza się kamienistą drogę. W pewnym momencie droga była tak fatalna, że kierowca w trosce o nas nakazał nam zejść z motoru i przemierzyć ten odcinek na pieszo.
Gdy dotarłyśmy do szkoły od razu otoczyła nas gromadka dzieci. Pani sekretarka szybko wyszukała nasze dzieci. na samym początku przekazałyśmy prezent dla Marcy, który zakupiłyśmy dzięki pieniądzom przesłanym przez jej sponsora. Następnie podzieliłyśmy dzieci na dwie grupy, w zależności od miejsca zamieszkania i zabrałyśmy się do odwiedzania domów. W pierwszej grupie była dziewiątka dzieci, które na szczęście mieszkały dość blisko siebie. Mimo stosunkowo niedalekich odległości odwiedzenie tej grupy zajęło kilka godzin. Warunki pogodowe nie były sprzyjające, gdyż było wyjątkowo upalnie. Po krótkiej przerwie na obiad wzięliśmy drugą grupę, składającą się tylko z trójki dzieci. Tym razem dzieci mieszkały bardzo daleko od siebie, do ostatniego dotarłyśmy już tak wymęczone, że razem z s. Makeną stwierdziłyśmy, że będziemy czekały na wolne piki-piki choćby i do wieczora. Na szczęście piki-piki znalazło się bardzo szybko i spokojnie wróciłyśmy do domu. Środa upłynęła nam na zakupach dla naszych dzieci, ogarnianiem wszelkich zaległych spraw mailowych oraz wizycie u rodziny Wickliffa i Emmanuela – naszych najukochańszych dzieci.

Niestety, mimo iż byłyśmy tam któryś raz z kolei, poraziła nas bieda tej rodziny i niewielka możliwość pomocy. Rodzina nie ma bowiem nawet kawałka swojej ziemi, na której można by wybudować dom. Rodzice wynajmują pokój i kuchnię za 400 szylingów, czyli ok. 4 euro miesięcznie. Są jednak tak biedni, że od 3 miesięcy nie byli w stanie zapłacić za wynajem, często bowiem nie starcza im nawet na jedzenie, a dzieci mają siódemkę. W czwartek udaliśmy się z wizytą do naszego kochanego księdza katolickiego Dionizego, który mieszka w Amung’enti i u którego w szkole również mamy dzieci objęte projektem. Droga do Amung’enti nie była prosta, gdyż od czwartku na ulice wyszli ludzie protestujący przeciwko zbyt wysokim opłatą za matatu. Część trasy była pokryta kamieniami, w pewnym momencie musieliśmy się całkowicie zatrzymać. Jedynie dzięki s. Alicji i jej umiejętnemu przekonywaniu udało nam się przejechać. W szkole, która nawiasem mówiąc jest na bardzo wysokim poziomie, zrobiliśmy zdjęcia i dowiedzieliśmy się jakie wyniki osiągają nasze dzieciaki. Następnie udaliśmy się do dwóch rodzin, w których również mamy dzieci. Do domu wróciliśmy tą samą, nadal częściowo zablokowaną drogą. Amungenti było ostatnim przystankiem na trasie naszych odwiedzin. K i M


piątek, 23 września 2011

Prąd w chatce

Jak już pisałyśmy aktualnie przebywa z nami Pani Małgosia mama adopcyjna Naomi Peris. Pani Małgosia miała kilka wielkich marzeń związanych z wizytą tutaj. Wszystkie udało się zrealizować. Dziś nasza Naomi została ochrzczona, a Pani Małgosia została jej matką chrzestną. Kolejnym marzeniem było, aby dziewczynka miała w swoim domu prąd. To marzenie również udało się zrealizować.  Większość domów tutaj jest bez prądu. Dzieci wracają więc po szkole do domu i nie są w stanie uczyć się czy odrabiać lekcji, gdyż zwykle jest już całkiem ciemno. Kilka godzin przed pójściem spać spędzają więc w ciemnościach, oświetlone latarką bądź lampą naftową. To bardzo utrudnia życie. Założenie prądu i płacenie za niego rachunków nie wchodzi w grę, gdyż właściwie nikogo na to nie stać. Idealnym rozwiązaniem jest bateria słoneczna, dzięki której rodziny mają prąd i nie muszą za niego płacić.

Założenie takiej baterii razem z okablowaniem mieszkania kosztuje 17 tysięcy szylingów, czyli około 170 euro i jest jednorazowym wydatkiem, dzięki któremu dzieci mogą cieszyć się światłem w domach. W czwartek taką baterię zamontowano u Naomi. W piątek Pani Małgosia wybrała się na wycieczkę w góry, czyli do domu dziewczynki, aby zobaczyć jak i czy wszystko działa poprawnie. Jakaż była radość Naomi włączającej i wyłączającej światło jednym tylko pstryknięciem. To co dla nas wydaje się tak zwyczajne i oczywiste tutaj może przynosić tyle radości. K i M

środa, 21 września 2011

Banany i inne przysmaki

Powinnyśmy zrobić to dawno, ale zawsze były ważniejsze tematy do poruszenia. Jednak dziś słów kilka o tym jakie zwyczaje żywieniowe panują w naszej okolicy. Dzieci z naszej szkoły na śniadanie dostają chai czyli herbatę z mlekiem i cukrem oraz chleb. Chleb jest tutaj zupełnie inny od naszego, dużo bardziej miękki i słodszy.  Drugie śniadanie to porridge, które przypomina naszą kaszę mannę i jest bardzo odżywcze, toteż jest głównym posiłkiem najmłodszych. Na obiad i kolację dzieci dostają getheri czyli fasolę i kukurydzę gotowane razem. To danie dzieci jedzą tutaj kilka razy w tygodniu na zmianę z ryżem z dodatkiem fasoli oraz ryżem z sukumą (warzywo na podobieństwo szpinaku). Getheri jest bardzo ciężkie dla żołądka, nie powinny go jeść dzieci do 3 roku życia. Porridge, ryż oraz getheri to podstawa diety. Getheri jedzą wszyscy, dla niektórych obiad bez getheri to nie obiad. My nie jesteśmy aż takimi entuzjastkami getheri. Możemy je zjeść obficie zalewając ketchupem, ale nie codziennie. Jest jeszcze ugali znane też pod nazwą polenta. Ugali jest robione ze specjalnej mąki i jest zupełnie bez smaku. Jest też trudniejsze do przygotowania, szczególnie jeśli robi się je dla całej dużej rodziny, gdyż gotując trzeba je ciągle mieszać. Jest białe i twarde jak skała. Kroi się je jak chleb. Jedyne z czym jesteśmy w stanie zjeść ugali to dżem, co dla naszych kenijskich Sióstr jest niedopuszczalnym połączeniem. Nie lubimy również korzeni, które tutaj są przysmakiem, a według nas, podobnie jak ugali, są bez smaku.
Lubimy za to inne dania kuchni kenijskiej, na przykład mukimo. Mukimo to papka z ziemniaków, fasoli i zielonego czegoś co trudno nazwać i czego nie ma u Polsce, jest pyszne. Pilau to ryż z przyprawami i mięsem, za którym bardzo przepadamy. Banany jemy w każdej postaci – pieczone, gotowane w rosole, połączone z innymi warzywami i mięsem, podawane jako gulasz.  Są też pierożki samosa, które jemy przy okazji każdej wyprawy do Meru. To ciasto francuskie nadziewane mielonym mięsem z dodatkiem cebuli i przypraw, smażone na głębokim oleju. Uwielbiamy chapati, które przypominają wyglądem naleśniki, ale smakują zupełnie inaczej. Robi się je ze specjalnej mąki. W naszym domu podaje się je z zupą z małej, zielonej fasoli przypominającej wyglądem groszek. My uwielbiamy również gorące chapati z dżemem. Lubimy także mandazi, ciastka przypominające smakiem ciasto drożdżowe, które można jeść na śniadanie lub jako deser na słodko – z dżemem lub cukrem pudrem (to nasz wymysł), jak i na obiad w połączeniu na przykład z kapustą. Często jemy również wspomnianą już sukumę, nie zawsze w połączeniu z ryżem, czasem z makaronem. Na wielkie święta je się tutaj mięso z kozy, które jest bardzo tłuste.
Nie sposób nie wspomnieć o owocach – ananasy, avocado, mango, papaja, passion fruit, banany są tutaj bardzo tanie, a smakują fantastycznie. Jedną z naszych ulubionych słodkości jest też trzcina cukrowa – naturalna i tania słodycz. Trzcina jest bardzo twarda i słodka, to jej dzieci zawdzięczają mocne i zdrowe zęby.
Musimy szczerze i publicznie przyznać, że nasze kenijskie Siostrzyczki bardzo o nas dbają i bardzo często przygotowują nam nasze ulubione potrawy. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że na ryżu i fasoli, do których one są przyzwyczajone i które bardzo lubią, my nie wytrzymałybyśmy zbyt długo. K i M.

niedziela, 18 września 2011

Różnorodność religijna w Laare


Chodząc po Laare wzdłuż i wszerz codziennie przechodzimy obok wielu Kościołów. Wiele z nich to Kościoły lokalne, które działają tylko na terenie Laare i okolic. Kościoły te, w przeciwieństwie do naszych bogato strojonych i wysokich budowli, są bardzo skromne. Z reguły są to baraki lub garaże, które rozpoznać można tylko dzięki napisowi informującemu, że jest to Kościół właśnie. I tak, w Laare można znaleźć: Christ Church Laare Academy, All Nations Gospel Church, Deliverance Church Laare, Agape Church, Live Gospel Church oraz wiele innych, które znamy tylko ze słyszenia. Kościoły w Laare są bowiem bardzo głośne, a zgromadzeni wierni potrafią modlić się cały dzień. Modlitwom zwykle towarzyszy głośne zawodzenie oraz muzyka. Niestety bardzo często jest to tylko jedna melodia, której po kilku godzinach nie da się słuchać, szczególnie jeśli zbliża się północ i chce się iść spać. Kiedy idzie się ulicą i dostrzega takie kościoły od razu nasuwają się pytania: jak to możliwe, że one powstają i kim są wierni?
Ostatnio rozmawiając z pastorem z Deliverance Church – jednego z dużych kościołów w Kenii poruszyłyśmy ten temat. Powodów dla których powstają kościoły jest wiele. Ludzie pragną wierzyć i być częścią wspólnoty, a nie zawsze potrafią i chcą żyć w zgodzie z tym czego wymaga się od nich w innych dużych kościołach. Do założenia kościoła wystarczy jedna osoba, która potem pociąga za sobą inne. Ważnym powodem jest też to, ze spora część kościołów zachęca do wstąpienia do nich poprzez pomoc materialną swoim wiernym, co tutaj jest ogromną zaletą. Poza tym nie wszyscy zastanawiają się nad swoim życiem duchowym i podchodzą do spraw wiary zupełnie bezrefleksyjnie, takie osoby są najlepszym materiałem na członków lokalnych kościołów. Ta ogromna różnorodność powoduje, że często w jednej rodzinie są przedstawiciele różnych kościołów i nikogo to tutaj nie dziwi. Nasza misja również pomaga dzieciom bez względu na to do jakiego kościoła przynależą.

Religijność zresztą widać tutaj na każdym kroku. Najprościej dostrzec ją podróżując matatu, które nierzadko jest przystrojone obrazkami świętych czy napisami odnoszącymi się do Boga. Bardzo często nawet sklepy czy salony fryzjerskie w swojej nazwie używają zwrotów religijnych lub odnoszą się bezpośrednio do Boga. Oprócz licznych kościołów mieszkańcy wioski żyją w zgodzie ze swoimi wierzeniami i obrzędami plemiennymi. I tak na przykład gdy nie ma deszczu całą procesją udają się na górę, aby tam wznosić modlitwy o deszcz.
W wiosce nadal żywa jest tradycja obrzezania zarówno chłopców jak i dziewcząt. Niestety rytuału tego nie może zobaczyć każdy. Po obrzezaniu chłopak zamykany zostaje w odosobnieniu i spędza tam cały miesiąc. Jedynym jego kontaktem ze światem jest mężczyzna z rodziny, który donosi mu jedzenie. Nikt poza nim nie może wejść od domu a nawet zbliżyć się do niego, ponieważ jest on otoczony czymś w rodzaju płotu zbudowanego z gałęzi. Ostatnio odwiedzając jedną z rodzin, miałyśmy okazję zobaczyć dom w którym przebywa obrzezany chłopak. Jego wujek był tak miły, że pozwolił nam nawet wejść za płot z gałęzi i sfotografować dom, tłumacząc że nie może nas wpuścić do środka ze względu na tradycję. Powszechna jest też wiara w złe moce, które mogą sprowadzić na człowieka choroby czy inne nieszczęścia. Często ludzie nie leczą się u lekarza, ponieważ wierzą w cudowną moc szamana. Ciekawe jest też to, że wierzenia w złe moce i klątwy często współwystępują z życiem religijnym. Wiara taka nieobca jest również niektórym osobom duchownym. K i M

piątek, 16 września 2011

Athiru i Kabachi

Ostatnie dni mijają bardzo intensywnie z uwagi na to, że nasz wolontariat w Laare dobiega końca. W środę byłyśmy na zakupach, aby zrealizować kolejne prośby od sponsorów. W czwartek odwiedziłyśmy część dzieci z Athiru. Athiru to wioska, w której większość rodzin ma własne drzewa miraa, z uwagi na co mieszkańcy nie są aż tak skrajnie biedni jak w Laare. Wiele naszych dzieci uczy się bardzo dobrze. Również warunki w ich domach są całkiem przyzwoite. Widać, że rodzice lub opiekunowie bardzo troszczą się o swoje dzieci, a takim ludziom naprawdę warto pomagać. Miałyśmy w planie odwiedzić wszystkie dzieci jednak na miejscu okazało się, że część z nich pojechała na wycieczkę do Nairobi. Postanowiłyśmy wiec odwiedzić tylko te dzieci, które są w szkole, a resztę zostawić na wtorek. Te odwiedziny były bardzo męczące. Dzieci mieszkają bardzo daleko od siebie, a my wszędzie chodziłyśmy pieszo. Na szczęście rodziny przyjmowały nas bardzo serdecznie, jedni częstowali bananami, kolejni podjęli nas obiadem, chai (tutejszą herbatą), a na deser coca-colą. U kolejnej rodziny znowu musiałyśmy napić się chai, gdyż nie chciałyśmy naszą odmową robić jej przykrości. Jedna z mam, kiedy usłyszała o tym, że będziemy robić zdjęcie przeprosiła nas na chwilę i pobiegła się przygotować, tak aby jak najlepiej się prezentować.
Po wielu godzinach marszu wreszcie opuściłyśmy ostatni dom i udałyśmy się w drogę powrotną z nadzieją, że szybko znajdziemy jakieś piki-piki (motor), który zawiezie nas do domu. Niestety potrzebowałyśmy całkiem wolnego piki-piki, ponieważ byłyśmy we trzy. Wszystkie mijające nas piki-piki miały już przynajmniej jednego pasażera. Na szczęście w naszym kierunku jechał jeden samochód i kierowca zgodził się nas podwieźć. Podróż nie była długa, gdyż po około 5 minutach skończyło mu się paliwo. Nieco rozczarowane wysiadłyśmy i na pieszo ruszyłyśmy w drogę powrotną. Kolejnego dnia czyli dziś czekała nas wyprawa do szkoły Kabachi, w której mamy 12 dzieci. Tym razem miałyśmy do dyspozycji land rovera i kierowcę, który woził nas od domu do domu. Tamtejsze drogi bowiem są fatalne i nie da rady dotrzeć tam naszym samochodem. Wycieczkę zaczęliśmy od wizyty u dyrektora szkoły, który ugościł nas chai. Następnie zabraliśmy Crispina jednego z uczniów dla którego mieliśmy mnóstwo prezentów od sponsora i pojechaliśmy z nim do domu. Chłopiec oraz dziadek, który się nim zajmuje byli bardzo wdzięczni. Następnie wróciliśmy do szkoły, aby zabrać 11 dzieci, które planowaliśmy odwiedzić. Sytuacja tych dzieci w porównaniu z dziećmi z Athiru jest dramatyczna, większość rodzin była bardzo biedna.
Niektórzy rodzice prosili nas też o wzięcie kolejnych dzieci do adopcji.  Spotykaliśmy się również z bardzo ciepłym przyjęciem. Jedna z kobiet powiedziała, że nie ma jak podziękować, jedynie co może nam ofiarować to modlitwa. Takie spontaniczne i szczere wyznania bardzo nas wzruszają. Po odwiedzeniu wszystkich rodzin wróciliśmy z dziećmi do szkoły, gdzie w cieniu zrobiliśmy sobie piknik i zjedliśmy przygotowany wcześniej przez s. Makenę lunch. Wieczorem zasiadłyśmy do pracy, aby uporządkować i wysłać informacje do sponsorów. Jednak wcześniej postanowiłyśmy zrobić pranie. Zwykle pierzemy wszystko ręcznie, ale nasze zakurzone rzeczy przestały się dopierać, postanowiłyśmy więc uprać je w pralce. Pranie w Laare to osobna historia, gdyż ciśnienie wody jest tak niskie, że trzeba dolewać wodę do pralki, aby w ogóle zaczęła prać. Niestety pech chciał, że na czas płukania akurat skończyła się bieżąca woda, więc trzeba było niemal co chwilę dolewać wodę dzbankiem. Tym sposobem pranie, które miało trwać 2 godziny, nie skończyło się do tej pory, a właśnie mija 5 godzin od kiedy się zaczęło. Takie rzeczy możliwe są tylko tutaj. K i M

środa, 14 września 2011

Z wizytą u Naomii

W poniedziałek, po długiej podróży z przygodami, przybyła do nas pani Małgosia, która jest mamą adopcyjną Naomi Peris, dziewczynki chodzącej do naszej szkoły. Przez cały kolejny dzień Pani Małgosia czekała na przybycie swojej córki. Naomi pojawiła się zaraz po lekcjach. Dziewczynka nie wiedziała, że czeka na nią jej sponsor, toteż była bardzo zaskoczona całą sytuacją. Pani Małgosia nie kryła wzruszenia, widać było jak bardzo przeżywa spotkanie z Naomi. Również reszta dzieci była bardzo zainteresowana tym niecodziennym wydarzeniem. Wiele dzieci tutaj marzy o tym, aby spotkać swojego sponsora i jest to dla nich wielka radość, kiedy sponsor przyjeżdża. Po wspólnych chwilach spędzonych na naszym podwórku postanowiliśmy udać się do domu dziewczynki, aby zobaczyć w jakich warunkach mieszka i poznać babcię, która sprawuje nad nią opiekę. Wyprawa do domu Naomi nie jest prosta, gdyż dziewczynka mieszka na szczycie jednej z gór otaczających Laare. Na szczęście nasze przewodniczki – Lena, Kajuju i Fridah poprowadziły nas łagodniejszą drogą. Również warunki pogodowe nam sprzyjały, bowiem przez kilka ostatnich nocy padał deszcz co utwardziło nasz szlak, a piasek nie wsypywał się do butów. Po długiej wspinaczce wreszcie dotarliśmy na szczyt góry.
Pani Małgosia poznała babcię Naomi, która bardzo się o nią troszczy. Również dom był wysprzątany, mimo że kobieta nie wiedziała nic o naszej wizycie. Naomi otrzymała od swojej polskiej mamy śliczną lalkę oraz coś słodkiego, również babcia została obdarowana prezentami. Jednak największa niespodzianka czekała na dziewczynkę kolejnego dnia.  Pani Małgosia bowiem zabrała ją na zakupy do Meru. To dopiero było wydarzenie. Podróż samochodem nieco zmęczyła Naomi, jednak pobyt w Meru oraz zakupy zrekompensowały ten stres. Również my robiłyśmy kolejne zakupy dla naszych dzieci za pieniądze przesłane od sponsorów. Jednak najważniejszą osobą dziś była Naomi, która wyszła ze sklepu w nowych butach, niosąc wybrane przez siebie ubrania i inne drobiazgi. W międzyczasie tradycyjnie udałyśmy się na samose i koktajl owocowy. Dla Naomii zamówiliśmy frytki, gdyż byłyśmy pewne, że nie zje samosy. Ku naszemu zdziwieniu frytki jej nie smakowały, podobnie jak coca-cola i fanta. Stwierdziłyśmy, że pewnie najchętniej zjadłaby getheri albo ryż z sukumą, ale tego w naszej ulubionej restauracji nie serwują. Po obiedzie odwiedziliśmy jeszcze jedno dziecko objęte projektem, aby wręczyć mu paczkę od sponsora oraz dokończyliśmy zakupy. Do Laare wróciliśmy po 18.00, czyli na chwilę przed zapadnięciem zmroku. K i M

niedziela, 11 września 2011

Brenda

Przez ostatnie kilka dni pod naszą opieką znajduje się ośmioletnia Brenda. Dziewczynka miała podejrzenie gruźlicy. Ostatnie dwa dni spędziła w szpitalu w Meru, gdzie jeździła z s. Makeną, aby wykonać badania. Wczoraj Siostra i Brenda wróciły bardzo późno z najgorszą z możliwych wieści – dziewczynka jest zarażona wirusem HIV. Jej stan nie jest najlepszy, ma również zapalenie płuc. W jej rodzinie są inne dzieci, które również trzeba będzie przebadać. Jej matka kilka lat temu zmarła na AIDS, ojciec ma kilka żon. Brenda jest uśmiechniętą, roześmianą dziewczynką. Trudno jest pogodzić się z tym, że ta niewinna, mała istota jest nosicielką wirusa HIV. Niestety w wiosce odsetek zarażonych wirusem szacuje się na 75%. Rozwijaniu się choroby sprzyja wielożeństwo. Wiele kobiet bada się systematycznie, ciągle żyjąc w niepokoju. Nie wiedzą co robił ich mąż, kiedy nie było go w domu przez kilka tygodni czy miesięcy. Mężczyźni zarażają swoje żony, które potem rodzą chore dzieci. Nie wszyscy chcą się przebadać. Siostry nie mogą też przebadać wszystkich dzieci, ponieważ potrzebują do tego zgody rodziców. Dodatkowym problemem są warunki w jakich żyją zarażone dzieci. Dzieci, które przyjmują leki muszą odpowiednio się odżywiać. Z uwagi na obniżoną odporność łatwo o przeziębienie czy zapalenie płuc, szczególnie jeśli mieszka się w chatce i śpi na worku od fasoli albo prowizorycznym łóżku. Dzieci nie zawsze są świadome swojej choroby, przez co łatwo o zarażenie kolejnych, kiedy na przykład gryzą twardą trzcinę cukrową podając ją sobie po kolei czy wyjmują robaki używając do tego jednego kolca. Słuchając takich historii trudno pozostać obojętnym, z drugiej strony czuje się ogromną bezradność. K i M.

piątek, 9 września 2011

Moje afrykańskie urodziny!

Wczorajszy dzień był dla mnie wyjątkowy, bowiem obchodziłam swoje urodziny. Na urodziny często życzy się spełnienia marzeń. Moje marzenie się spełniło jestem tutaj, w Laare, w Afryce, czego chcieć więcej? Dzień zaczął się jak zwykle – śniadanie, trochę pracy przy komputerze, potem wyjazd do chłopca objętego projektem i obiad. Po obiedzie dostałam zakaz wychodzenia z pokoju. Ponoć słońce za mocno świeciło, co dla blondynek może być zabójcze. Spędziłam więc w pokoju prawie 2 godziny, z niecierpliwością oczekując na to, aż słońce zajdzie. Słońce nieoczekiwanie zaszło tuż po kolacji naszych dzieci, co za zbieg okoliczności ;) Siostra Alicja i Klaudia zawiązały mi oczy i wyprowadziły na nasze podwórko.
Kiedy tylko otworzyłam oczy rozległo się głośne „Happy birthday”, śpiewane przez wszystkie nasze dzieci. Nawet najmłodsze śpiewały i klaskały tak jak potrafią, co bardzo mnie wzruszyło. Potem nadszedł czas na wręczenie prezentów. Dostałam chustę, którą od razu założyła mi s. Alicja, ramkę na zdjęcie oraz mąkę do przygotowania ugali, potrawy której jak wszyscy tutaj wiedzą nie cierpię ;) Dostałam jeszcze jeden prezent, który jest dla mnie najważniejszy i najpiękniejszy – „Book of love for Monika”, zeszyt składający się z listów, które dzieci napisały specjalnie na moje urodziny. Z tym zeszytem  nie wygra nawet największa chandra. Radość i miłość jaką dzieci okazują i którą przelewają na papier wzrusza i daje siłę do dalszego działania. Po prezentach przyszedł czas na poczęstunek. Na dzieci czekał dobrze już znany tort bananowy, sok oraz lizaki. Na koniec rozdaliśmy im również balony, którymi przystrojone było nasze podwórko. Po tej pięknej urodzinowej niespodziance dostałam kolejny zakaz. Tym razem słonce świeciło jeszcze w kuchni, więc nie mogłam tam zajrzeć. 
Kiedy wreszcie nadszedł czas kolacji okazało się dlaczego. Siostry przygotowały dla mnie wspaniałą ucztę. Przywitały mnie tańcami i śpiewami. S.Stella niosła w ręku prezent, s. Monika drugi prezent ze świeczką, a s. Makena grała na bębnie. Za nimi tanecznym krokiem posuwała się s. Alicja.  Tym razem również otrzymałam piękne prezenty, afrykańskie pudełeczka oraz wszystkie produkty śniadaniowe które lubię najbardziej: masło orzechowe, serek topiony, herbatę cytrynową oraz milo – czekoladę do picia. Zdumiewające, że Siostry tak dobrze znają moje upodobania. Jednak najbardziej zaskoczyły mnie lodami. Otóż jakieś 2 tygodnie temu zatęskniłam za lodami, niestety  w Laare ta tęsknota jest niemożliwa do zaspokojenia. Nie wiem kiedy i jak s.Makena przywiozła lody z Meru, ale udało jej się to i mogłyśmy świętować moje urodziny z lodami. Na kolację była też moja ulubiona potrawa z bananów oraz mandazi, które zajadałyśmy z lodami. Dzień zakończyłyśmy wspólnie z Klaudią, oglądając film. Mamy tutaj projektor, więc można poczuć się prawie jak w kinie. To były fantastyczne prawdziwie afrykańskie urodziny J Monika

czwartek, 8 września 2011

1,2,3 zakochałam się!

Zakochałyśmy się w naszych dzieciach. Zakochałyśmy się o pierwszego wejrzenia, pierwszego uśmiechu, pierwszego uścisku dłoni. Dzieci nie muszą nic robić, abyśmy je kochały, wystarczy że są. Z racji nowego projektu mama z dzieckiem coraz więcej dzieci pojawia się u nas w ciągu dnia. Starsze w poniedziałek wróciły do szkoły, a młodsze od poniedziałku przychodzą do naszego kącika dla dzieci, gdzie razem spędzamy czas. Chwile spędzone z nim to chwile szczęścia w najczystszej postaci. Aktualnie przychodzi do nas mama z dwójką kilkumiesięcznych bliźniaków, Wandzią (kolejne, po Józku, Krysi, Antku i Elce, spolszczenie) oraz Ibrahimem.
Jej najstarsze dziecko – Derick chodzi już do szkoły. Ibrahim zwany przez nas „panem radio”, z uwagi na to, że mówi cały czas i to w dodatku w kimeru, więc nie sposób go zrozumieć, wkrótce również pójdzie do szkoły. Przychodzą również Emmanuel i Wickliff – bracia, których piątka starszego rodzeństwa chodzi do szkoły. Chłopcy są naszą największą miłością, mimo że są niezłymi łobuzami. Wickliffek jest jeszcze mały i ciągle chodzi mokry, choć robi już postępy i powoli przestaje sikać w majtki. Mimo wszystko kilka razy dziennie go przebieramy i pierzemy brudne rzeczy. Wickliffek czasem lubi pokrzyczeć, szczególnie kiedy go myjemy, za czym nie przepada. Lubi też pokrzyczeć, kiedy nie pozwalamy mu się bawić drzwiami wejściowymi do kącika dla dzieci. Jednak wystarczy tylko, żeby zrobił swoją uroczą minkę czyli wystawił ząbki jak króliczek i cała złość przechodzi.
Emmanuel, jego starszy brat oprócz tego, że jest uroczy jest również bardzo bystry. On również niedługo pójdzie do szkoły. Co więcej ma już zaplanowane przez nas studia w Polsce. Może zostanie architektem albo piłkarzem, chcemy zostawić mu wybór ;) Jedyne na co nie pozwalamy to pozostanie w Laare jako kierowca matatu albo piki-piki (motoru). Czasem jest z nami również Blessy, urocza dziewczynka, która przychodzi ze swoją mamą po mleko.  
Blessy uwielbia kiedy podnosimy ją do góry i huśtamy, mogłaby tak biegać o jednej cioci do drugiej przez cały dzień. Jej mama nie jest w pełni sił umysłowych, ale bardzo kocha swoja córeczkę i troszczy się o nią tak jak potrafi. Ostatnio z żalem oznajmiła, że czeka na nas od dawna i codziennie sprząta pokój w nadziei, że przyjdziemy do niej na herbatę.  Nie możemy jej zawieść więc na pewno na herbatę przyjdziemy. O dzieciach mogłybyśmy wiele opowiadać, jednak  najchętniej spakowałybyśmy kilkoro z nich do plecaków i zabrały ze sobą do Polski. Już wiemy, że rozstanie z nimi będzie bardzo trudne. K i M

wtorek, 6 września 2011

Zakupy dla naszych dzieci


W zeszłym tygodniu wybrałyśmy się z s. Alicją i s. Makeną na zakupy do Meru. Przez ponad miesiąc zbierałyśmy od rodzin adopcyjnych prośby o zakup ubrań i innych potrzebnych dla naszych dzieci rzeczy. W środę przyszedł czas na realizację zadania. Robienie zakupów dla naszych dzieci to czysta przyjemność, szczególne kiedy widzi się je codziennie w tych samych, często zniszczonych ubraniach i butach. Radość z wybierania ubrań dla konkretnego dziecka jest wielka. W celu wybrania jak najładniejszych i najlepszych jakościowo rzeczy w przystępnych cenach zjechałyśmy całe Meru, jednak było warto. Nie udało nam się kupić wszystkiego, zakupy jeszcze powtórzymy, tym bardziej że część dzieci dostała tak dużo pieniędzy na zakupy, że nie chcemy ich wydawać od razu, ale systematycznie dokupować nowe ubrania czy buty. Dzieci, które mieszkają niedaleko prezenty już otrzymały, reszta otrzyma w najbliższym czasie. Do szczęśliwych obdarowanych należą między innymi dziewczynki z naszej szkoły – Lidya, Emily i Immaculate, które otrzymały prześliczne sukienki, mały Amos w nowym dresie, sweterku i z samochodem w reku, Fridah w komplecie spódnica+bluzka, nowych butach i kurtce, Florida w nowych ubraniach i butach, śpiąca pod nowymi kocami.  
W najbliższym czasie prezenty otrzyma również Marcy ze szkoły w Athiru, której kupiłyśmy wszystko to czego młoda dziewczyna może potrzebować, Lindesy, która dostanie nowy plecak i nie tylko, Pius, którego chcemy odwiedzić w Amungenti, Erick z którym wybierzemy się na zakupy w Laare oraz Antony czekający na książki. Oczywiście rodzice adopcyjni już dostali bądź dostaną szczegółowe informacje oraz zdjęcia swoich pociech. K i M