niedziela, 31 lipca 2011

Afrykański ślub


Kilka miesięcy temu, kiedy Kenia była już  zasięgu ręki a jednocześnie tak bardzo odległa marzyło nam się, żeby oprócz zwykłego życia ludzi, zobaczyć też jakieś niecodzienne wydarzenia czy uroczystości.  Jednym z takich niecodziennych wydarzeń jest ślub. Wczoraj miałyśmy okazję być zarówno na ślubie, jak i na weselu i obydwie jesteśmy zachwycone tym jak ta uroczystość wygląda w Kenii. Wszystkiego co widziałyśmy i przeżyłyśmy niestety nie da się opisać słowami, po prostu trzeba to widzieć. Ślub miał zacząć się o 10.00, ale tutaj, jak pisałyśmy już kiedyś pojęcie czasu nie istnieje, toteż o 11.00 udaliśmy się wraz z s. Alicją, Asią i Markiem – nowymi wolontariuszami do parafii. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, więc wzięliśmy komputery i dokumenty, aby popracować. Następnie około 12.00 zjedliśmy drugie śniadanie, s. Alicja z Asią udały się jeszcze na bazar, rozpoczęły gotowanie obiadu, a my coraz bardziej zniecierpliwione oczekiwałyśmy na młodą parę.
 
Wreszcie o 14.00 na horyzoncie pojawił się biały, przystrojony w  kwiaty samochód z młodą parą. Następnie przyjechali kolejni goście. Największe wrażenie zrobiła na nas rodzina, a szczególnie 3 małe dziewczynki, ubrane na biało, podobnie jak panna młoda oraz cały orszak dziewczynek i dziewczyn w ślicznych zielonych sukienkach oraz chłopców i dorosłych mężczyzn w garniturach – prezentowali się rewelacyjnie. Ucieszone przyjazdem młodej pary, byłyśmy pewne, że ślub zacznie się niebawem,  jednakże się myliłyśmy. Z niewiadomych dla nas powodów panna młoda siedziała w samochodzie jeszcze co najmniej 20 minut. W tym czasie zdążyliśmy wypatrzeć, że ma na głowie koronę na której migają różnokolorowe światełka. Z opowieści s. Alicji wiedziałyśmy, że tutaj są takie zwyczaje, niemniej jednak korona rozbawiła nas do łez. Spodziewałyśmy się bowiem, że panna młoda Lucy i jej przyszły mąż Henry, którzy należą do tutejszej wspólnoty charyzmatycznej są bardziej „europejscy” i korony nie będzie. Jednak korona tutaj to chyba tradycja, więc była.

Co więcej świeciła i to kilkoma kolorami jednak tylko na początku, ponieważ pod koniec uroczystości chyba wyczerpały się baterie i świeciła już tylko na czerwono. Pan młody na szczęście nie miał korony, miał za to uśmiech od ucha do ucha – widać było, że jest bardzo szczęśliwy i przy tym bardzo wyluzowany. Jak się dowiedziałyśmy wieczorem nowożeńcy mają po 34 lata i to ich pierwszy ślub, więc czekali trochę na siebie.  Tutaj, w okolicy w której panuje wielożeństwo, tak późne zamążpójście nie jest częstym zjawiskiem, stwierdziłyśmy więc, że chyba naprawdę się kochają. Siostra opowiedziała nam jednak, że bardzo często ludzie mieszkają ze sobą, a długo odkładają ślub, ponieważ rodzina panny młodej nie ma wystarczającej ilości krów czy kóz, aby dać je w posagu. Procederu tego nie da się ominąć, ponieważ grozi za to kara wydziedziczenia. Wracając jednak do ślubu, kiedy w samochodzie ksiądz udzielał błogosławieństwa pannie młodej, w przystrojonym balonami Kościele już rozbrzmiewały
śpiewy tutejszego chóru.
I gdy panna młoda w końcu wysiadła z samochodu rozpoczęła się radosna procesja wprowadzająca najpierw ją, a potem jej przyszłego męża do Kościoła. W procesji, tanecznym krokiem podążały ubrane w białe i zielone sukienki dziewczynki razem z chłopcami w eleganckich garniturach, za nimi szła panna młoda i jej świadek, następnie znowu orszak dzieci i starszych za którymi podążał pan młody i świadek. Gdy już wszyscy zajęli swoje, uprzednio wyznaczone miejsca rozpoczęła się Eucharystia. Oczywiście cała uroczystość była przeplatana radosnymi śpiewami i tańcami. Po kazaniu nastąpił najważniejszy moment – zawarcie sakramentu małżeństwa, moment podniosły i jednocześnie bardzo radosny z confetti, sztucznym śniegiem, bańkami mydlanymi, trąbieniem i okrzykami.  Już jako małżeństwo Lucy i Henry razem z częścią chóru wzięli udział w radosnej procesji z darami.

Na samo zakończenie Eucharystii nowożeńcy wespół ze świadkami i najbliższą rodziną tańczyli tuż przy ołtarzu, a pani, którą z całą pewnością można nazwać wodzirejem, gdyż przewodziła również zabawie weselnej, śpiewała i prawdopodobnie składała życzenia bądź błogosławiła – tego nie wiemy, gdyż wszystko odbywało się w kimeru.  Właśnie takim radosnym akcentem zakończył się ślub w Kościele. Następnie wszyscy goście udali się na wesele, które odbywało się w szkole. My również się tam udaliśmy. Kiedy przybyliśmy na miejsce para młoda i goście tańczyli. Nie były to jednak takie tańce jakie znamy z polskich wesel – tutaj wszyscy tańczący utworzyli krąg i w dwóch rzędach, jeden za drugim wykonywali te same ruchy. Oczywiście i my do nich dołączyłyśmy J
Niestety tańce szybko się skończyły i nowożeńcy zabrali się za dzielenie tortu weselnego, który uprzednio pobłogosławili. Towarzyszyły temu wydarzeniu jeszcze inne rytuały, których znaczenie nie zawsze rozumiałyśmy.  W międzyczasie cały czas wydawane były posiłki, tak aby nikt nie wrócił do domu głodny. Po podzieleniu tortu, nastąpił moment wręczania prezentów, który był jednocześnie ostatnim momentem samego wesela. Tutaj bowiem nie ma, tak jak w Polsce, zabawy do białego rana, co nas nieco zdziwiło. Zdziwiła nas również możliwość nabycia zdjęcia ze ślubu oraz wesela. Bowiem zarówno przy Kościele, w trakcie trwania ślubu, jak i przy szkole rozstawiło się przenośne studio Kodaka (jak je nazwaliśmy), które drukowało i sprzedawało zdjęcia z uroczystości. Trzeba przyznać, że ludzie tutaj mają głowę do interesów i wszędzie szukają okazji, aby zarobić. K i M

piątek, 29 lipca 2011

Codzienność w Laare

Nasze dni ostatnio są w całości pochłonięte odwiedzaniem dzieci, które mamy w projekcie. Razem z s. Alicją oraz s. Makeną schodzimy Laare wzdłuż i wszerz, aby dotrzeć do rodzin, w których mamy dzieci objęte projektem – dowiedzieć się co u nich słychać, jak poszły im egzaminy oraz zrobić aktualne zdjęcia dzieci, które później oczywiście przesyłamy rodzinom adopcyjnym w Polsce. Podczas odwiedzin niejednokrotnie zauważamy, że najmłodsze rodzeństwo jest już w wieku szkolnym  i dołączamy je do projektu. Poza odwiedzaniem rodzin od trzech dni spędzamy też czas z dziećmi z naszej szkoły, które właśnie rozpoczęły swoje zimowe ferie.  Dzieci objęte projektem przychodzą do misji – starsze dzieci pomagają wykonując drobne pracy porządkowe, sprawują też opiekę nad młodszym dziećmi, a młodsze dzieci się bawią. W przerwach pomiędzy pracą a zabawą one uczą nas kimeru, a my je polskiego. Oczywiście dzieciaki szybciej zapamiętują nasze słówka, a my z trudem wypowiadamy pojedyncze wyrazy w kimeru. Śmieszy nas też fakt, że dzieci mimo, że mówią w kimeru, mają problemy z pisaniem w tym języku, ponieważ w szkole posługują się tylko angielskim i suahili.

Dziś do Laare przybywają nowi wolontariusze z Polski, którzy będą z naszymi dziećmi rysować. Wolontariusze są z Fundacji Asante, która zajmuje się między innymi wyszukiwaniem uzdolnionych plastycznie dzieci i rozwijaniem ich talentu. W Laare zostaną kilka tygodni, aby przeprowadzać z dziećmi zajęcia. Na tę okazję próbujemy nauczyć dzieci, dobrze znanej wszystkim przedszkolakom w Polsce piosenki „Kolorowe kredki …” Jako, że s. Alicja pojechała wczoraj po wolontariuszy, s. Makena i s. Stella wyjechały do Nairobi na spotkanie junioratu – zostałyśmy na gospodarstwie z s. Monicą. Akurat wczoraj przypadał miesiąc, od kiedy rozpoczęłyśmy naszą podróż  – postanowiłyśmy uczcić tą ważną rocznicę i zrobiłyśmy sobie budyń czekoladowy. Dawno nie jadłyśmy tak dobrego budyniu J. Podczas nieobecności naszych Sióstr wcale się jednak nie obijamy i nie spędzamy czasu tylko na jedzeniu budyniu – mamy wiele pracy, przede wszystkim przygotowujemy informacje o nowych dzieciach do adopcji, wysyłamy aktualne zdjęcia i informacje do sponsorów oraz sprzątamy mieszkanie na przyjęcie nowych wolontariuszy. Wieczorem wspólnie z s. Monicą mamy zamiar przygotować ucztę powitalna z chapati (coś na podobieństwo naleśnika, ale o wiele lepsze)w roli głównej. A w sobotę wybieramy się na ślub i  jesteśmy bardzo ciekawe, jak taka uroczystość wygląda w Kenii. K i M

czwartek, 28 lipca 2011

My first jiggars

Dni upływają coraz szybciej, a my jesteśmy coraz bardziej zakochane w Afryce i coraz bardziej afrykańskie. Dowodem na to jest, fakt że wczoraj wczesnym rankiem ja czyli Monika obudziłam się z potężnym bólem palca u lewej stopy, przyjrzawszy się dokładnie bolącemu miejscu zdiagnozowałam u siebie jiggars, czyli znanego tutaj wszystkim robaka, który wchodzi w palce, kiedy te są brudne lub zakurzone. Zważywszy na to, że chodzę bez skarpet, a w dodatku odwiedzamy najbiedniejszych w ich domkach, w których aż roi się od jiggars, fakt ten niespecjalnie mnie zaskoczył. Moje przypuszczenia potwierdziły rodowite Kenijki, które stwierdziły, że teraz to już jestem prawie Afrykanką. Dowiedziałam się, że usunąć jiggars można dopiero wtedy, kiedy wbije się on porządnie w skórę.  Jiggars bowiem wchodzą w palce, potem składają jaja i jeśli nie wyjmie się ich wcześnie potrafią wyjeść połowę a nawet całe palce, ma to miejsce w przypadku osób skrajnie biednych, które nie mają wody i nie dbają o higienę.

Mój pierwszy jiggars jednak był już bardzo widoczny, toteż wieczorem poprosiłam s. Stellę, aby mi go usunęła. Sam zabieg nie należy do przyjemności, tym bardziej że mój robaczek wszedł trochę pod paznokieć, ale siostra była tak delikatna, że prawie wcale mnie nie bolało. Po fakcie dowiedziałam się, że mój jiggars zdążył już złożyć jaja i że był wyjątkowo duży, ale bez obaw, został usunięty w całości. Dziś od rana miałam ogromny powód do dumy i chwaliłam się wszystkim Kenijczykom, że jestem już prawie jedną z nich, skoro nawet jiggars mnie nie ominął. M

wtorek, 26 lipca 2011

Święto w Laare

Dziś, pierwszy raz od 3 tygodni wzięłyśmy gorący prysznic. To niebywałe święto, poniewaź od 3 tygodni czyli de facto od momentu przybycia do Laare nie mamy w łazience ciepłej wody. Codziennie więc grzejemy sobie 1,5 litra wody w czajniku, następnie wlewamy do wiaderka i mieszamy z zimną wodą, a że umiemy rozsądnie gospodarzyć – ta ilość wystarcza nam na wykąpanie się, umycie włosów, a czasem nawet na małe pranie. Dziś jednak nastał wielki dzień, w którym dane nam było wykąpać się pod prysznicem J Zacznę jednak od początku. Rano udałyśmy się do domku przy parafii, w którym do tej pory mieszkał Jarek, który w niedzielę opuścił Laare, a w którym niedługo będą mieszkać kolejni wolontariusze. Naszym zadaniem na dziś było odmalowanie kuchni, która z uwagi na częste użytkowanie była bardzo zabrudzona. Z zapałem zabrałyśmy się do pracy i po kilku godzinach kuchnia z brudnej pomarańczy zamieniła się w czysty niebieski. Jako, że w domu od niedzieli nikt nie mieszka postanowiłyśmy w nagrodę skorzystać z tutejszej łazienki o ktorej chodzą słuchy, że jako jedna z nielicznych w okolicy posiada jeszcze ciepłą wodę. Dodatowym bodżcem, a przy tym świetnym pretekstem jest dzisiejsze wielkie święto w naszej wspólnocie, mianowicie imieniny naszej kochanej Siostry Przełożonej J W takich okolicznościach nie wypada pojawić się na imieninowej kolacji nie do końca umytym i nadal śmierdzącym farbą. Jednak wzięcie prysznica w Laare to nie taka prosta sprawa. Po zakończonej pracy poszłyśmy do swojego pokoju, aby zabrać wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i bardzo podekscytowane z dwoma plecakami wróciłyśmy do domu w parafii, aby zrealizować swoje niewielkie marzenia o kąpieli J Wykąpane i całe szczęśliwe ubrałyśmy się kompletnie od stóp do głów, zarzuciłyśmy kaptury na nasze mokre włosy i modląc się o to, aby nikt nas nie zakurzył, po zmroku, czyli po 19 wróciłyśmy do domu.


W tym miejscu pragniemy złożyć najserdeczniejsze życzenia naszej kochanej Matce Przełożonej Siostrze Alicji. Życzymy, aby: powstał dom wolontariusza, w całym Laare była ciepła bieżąca woda, a w sklepach pojawiły się delicje i serki topione, aby znalazł się ktoś kto kupi Siostrze 7-osobowego Land Rovera, biało-czarną krowę dającą dużo mleka, kury znoszące jajka, prysznice dla dzieci ze szkoły, trawę na podwórku oraz murowane ogrodzenie chroniące przed kurzem, no i oczywiście samych posłusznych wolontariuszy ;) K i M.

Szkoła w Linjoka


Całe poniedziałkowe przedpołudnie spędziłyśmy w wiosce Linjoka. To wioska należąca do naszej parafii, w której nie mamy jeszcze dzieci do adopcji, a w której ze względu na lokalizację oraz brak wody panuje ogromna bieda.  Do szkoły  św. Józefa zawiózł nas proboszcz, który dobrze zna sytuacje tamtejszych rodzin. Wybraliśmy 10 najbardziej potrzebujących dzieci, które od dawna nie płacą za szkołę, s. Makena przeprowadziła wywiady, zrobiłyśmy zdjęcia i tym sposobem mamy nowe dzieci, które oczekują na adopcję. Więcej informacji o dzieciach w zakładce – dzieci czekające na adopcję. W drogę powrotną postanowiłyśmy udać się pieszo, aby móc odwiedzić jeszcze inne rodziny, a także znaleźć kolejnych potrzebujących. Udałyśmy się z wizytą do Douglasa i Edwarda, chłopców objętych projektem, którzy mają cieżką sytuację rodziną i właściwie pozostają bez opieki, dodatkowo Edward jest chory na AIDS. 

Po drodze spotkałyśmy też handlarzy miraa, którzy poczęstowali nas znaną i lubiana tutaj używką. Niestety, aby miraa zadziałala trzeba ją żuć przynajmniej 15 minut. Podekscytowane tym nowym doświadczeniem starałyśmy się żuć gałązkę jak najdłużej, jednak była ona tak gorzka, że nie dałyśmy rady. Teraz tym bardziej nie rozumiemy ludzi, którzy żują ja nieustannie wpychając sobie całe gałązki do ust. Po tym mało smacznym doświadczeniu oraz sfotografowaniu z handlarzami udaliśmy się w dalszą drogę.
 
Jak zawsze spotykałyśmy wiele ubogich, jednak naszą uwagę przykuła trójka dzieci sprzedająca przy drodze avocado. Po rozmowie z ich matką postanowiłyśmy wziąć je do projektu. Jednak z uwagi na ciekawskich sąsiadów poprosiłyśmy kobietę, aby na przeprowadzenie szczegółowego wywiadu przybyła do naszej misji, gdzie w spokoju opowie nam o sobie i swojej rodzinie.  Kilka chwil później spotkałyśmy jeszcze Samsona, który również jest objety projektem.  Po powrocie do domu, posileniu się oraz wypoczęciu zajęłyśmy się tworzeniem informacji dla sponsorów, tak aby nasze nowe dzieci jak najszybciej otrzymały pomoc. K i M

poniedziałek, 25 lipca 2011

Kolejne dzieci do adopcji

Niedzielne popołudnie spędziłyśmy odwiedzając kolejne biedne rodziny w Laare. Wczoraj dostałyśmy informację, że mnóstwo osób w Polsce czeka na kolejne dzieci do adopcji, a że w Laare potrzebujących jest wiele od razu zabrałyśmy się do pracy. Odwiedziłyśmy więc rodzinę Roya, którego kilka dni temu wzięłyśmy do adopcji. Jego sytuacja jest szczególnie trudna, gdyż ojciec jest niepełnosprawny, porusza się na wózku i żebrze na rynku. Matka również jest niepełnosprawna. Roy ma starszą siostrę Floridę, którą obecnie zajmuje się sąsiadka oraz młodszą siostrę Ivone. Rodzina mieszka w wynajmowanym domu. Poruszone ich trudną sytuacją postanowiłyśmy objąć projektem „Nadzieja” również Floridę, która aktualnie uczęszcza do pierwszej klasy szkoły podstawowej.
 Następnie udałyśmy się do kolejnej bardzo biednej rodziny objętej naszym projektem. Spotkałyśmy się z Risper, Janice, Eliudem, Calebem i Lydią. Dzieci mają się dobrze, widać że rodzice mimo biedy, bardzo się o nie troszczą. Na miejscu okazało się, że najmłodsze dzieci – Emmanuel i Wickliff osiągnęły już wiek odpowiedni do adopcji i dołączyliśmy je do projektu. Chłopcy podbili nasze serca tak bardzo, że trudno nam było się z nimi rozstać – pokochałyśmy ich od razu. Chłopcy natychmiast znaleźli rodziny adopcyjne. K i M

sobota, 23 lipca 2011

Egzaminy w naszej szkole

Wczoraj po południu razem z s. Alicją udałyśmy się do szkoły, aby dowiedzieć się czegoś więcej o dzieciach objętych projektem adopcji  i zrobić im zdjęcia. Następnie poszłyśmy do parafii, aby pomóc przy wydawaniu kolacji dla dzieci. Nasze dzieci w tym tygodniu mają egzaminy na koniec semetru, ponieważ wkrótce rozpoczynają wakacje. Najmłodsze dzieci już dziś przybiegły do nas z wynikami. Wszystkie dzieci, które uzyskały 100% dostały w nagrodę przybory szkolne – tym razem były to linijki. Najlepszym uczniom zrobiliśmy również zdjęcia, które prześlemy do ich rodziców adopcyjnych w Polsce. Wiele z naszych podopiecznych uzyskało naprawdę dobre wyniki co bardzo nas cieszy. Osobiście byłyśmy bardzo ciekawe jak wyglądają egzaminy naszych najmłodszych dzieci i okazało się, że jednym z  zadań jest na przykład pomalowanie żyrafy, bardzo nas to rozbawiło J. Na oficjalne wyniki starszych dzieci jeszcze czekamy, nieoficjalnie jednak chciałam się pochwalić, iż mój Emmanuel napisał genialne opowiadanie, co wiem od s. Stelli, która jest dyrektorem naszej szkoły.

Cieszy mnie to przeogromnie i jestem dumna, że chłopak któremu razem z moimi rodzicami pomagamy jest tak zdolny i robi wszystko, aby dostać się do   dobrej szkoły średniej. W drodze powrotnej ze szkoły dowiedziałyśmy się, też jak wygląda w Laare  test kwalifikujący dziecko do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Otóż kto wyciagając jedną rękę nad głowę potrafi dosięgnąć ucha po przeciwnej stronie głowy osiągnął wiek szkolny i może iść do klasy pierwszej, komu się to nie uda niestety musi zostać w klasie przedszkolnej i poczekać, aż urosną mu ręce. Test ten stosuje się, ponieważ wiekszość dzieci nie ma tutaj żadnego dokumentu określającego ich wiek. K i M

piątek, 22 lipca 2011

Miraa

Dziś chcemy opowiedzieć o tym czym zajmuje się w Laare większość mężczyzn. Laare bowiem to zagłębie miraa. Miraa to narkotyk, o działaniu podobnym do amfetaminy, który rośnie w Laare na prawie każdym podwórku. Jego świeże liście i młode pędy są żute w celu osiągniecia stanu euforii i stymulacji. W Kenii żucie miraa jest powszechne, jest częścią kultury. Mężczyźni zajmują się zrywaniem miraa, pakowaniem i transportowaniem do miejsc gdzie nie rośnie, a także za granicę. Na sprzedaży miraa  zabrabiają mnóstwo pieniędzy, niestety w żaden sposób nie przekłada się to na warunki życia ich rodzin. Mężczyźni ze swoim zarobkiem udają się bowiem do Mombasy, gdzie w kilka dni – bawiąc się i korzystając z życia, wydają wszystkie zarobione pieniądze.

Mężczyzna sprzedajacy miraa
Ich żony w tym czasie nierzadko nie
mają pieniędzy na posłanie dzieci do szkoły czy zakupienie podstawowych produktów żywnościowych. Dodatkowym problemem związanym z wyprawami do Mombasy jest fakt, że wielu mężczyzn wraca do Laare zakażonych AIDS. W wiosce panuje wielożeństwo, więc zakażeni mężczyźni zarażają swoje kobiety i dzieci. Tym sposobem 78% mieszkańców Laare ma AIDS.

czwartek, 21 lipca 2011

Szkoła św. Franciszka

Monika dzwoni na przerwe:)

Wczoraj mielśmy okazję zobaczyć szkołę, wybudowaną na sawannie, niedaleko Meru National Park. Warunki w jakich uczą się tamtejsze dzieci i ich bieda były dla nas szokujące. Prawie żadne dziecko nie miało na nogach butów, tylko niektóre klasy posiadały ławki, na których uczniowie mogą położyć swoje zeszyty i książki, które to również nie są w najlepszym stanie. Sama szkoła została wybudowana dzięki ks. Dionizemu, jednak z uwagi na brak pieniędzy to zwykla lepianka zrobiona z gliny, patyków i krowiego łajna, posiada kilka klas. Szkoła jest finansowana przez państwo, co oznacza że opłaca ono pensję nauczycieli. Nie daje żadnych pieniędzy na rozbudowę szkoły i jej rozwój. Teoretycznie szkoła państwowa jest ogólnodostepna i bezpłatna, jednak w praktyce, aby móc pójść do szkoły dzieci muszą mieć mundurek, same opłacają również wszystkie egzaminy.

Tamtejsze rodziny, aby posłać dzieci do szkoły sprzedają swoje jedyne dobra jakimi są kozy. W szkole nie ma absolutnie żadnych pomocy naukowych, wszystkie tablice – zrobione prawdopodobnie przez nauczycieli poprzybijane były do ścian kapslami. Ławka i krzesło nauczyciela to zwykłe deski. Jak powiedział nam ks. Dionizy dzieci z tej okolicy najprawdopodobniej nigdy nie widziały białego człowieka, dlatego przyglądały się nam bacznie i jak zawsze z zaciekawieniem. Szanse dzieci z takiej szkoły na skończenie dobrej szkoły średniej czy wyższej uczelni są znikome. Nawet bardzo zdolne dzieci nie mają szans na rozwijanie swoich talentów, ucząc się ze starych książek (o ile w ogóle je posiadają). Wczoraj byliśmy świadkami tego, jak jedna z uczennic czytała wyrazy po angielsku, a reszta powtarzała za nią.
Nauczyciela nie było widać. Starsze klasy miały akurat egzaminy, więc nauczyciele udali się na odpoczynek. Dzieci z takich szkół mimo, że z pewnością nie przerabiają całego materiału albo przerabiają go pobieżnie, gdyż nikt o to nie dba, zdają takie same egzaminy jak dzieci z elitarnych szkół w Nairobi – już na samym starcie nie mają, więc szans na skończenie dobrej szkoły i poprawienie swojej sytuacji życiowej. Ich ciężka sytuacja bardzo nas poruszyła i z pewnością będziemy chcieli tam wrócić z konkretnym planem pomocy. K i M

W krainie Amung’enti



Każdy dzień w Afryce jest dla nas niespodzianką, bo tak jak pisałyśmy już wcześniej tutaj nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Wczoraj wspólnie z s. Alicją, s. Makeną oraz Jarkiem udaliśmy się w podróż do Amung’enti. W tej miejscowości znajduje się kompleks szkół zarządzanych przez naszego dobrego już przyjaciela księdza Dionizego, który przywiózł
nas z Nairobi do Laare.
 Ksiądz Dionizy
przyjechał po nas
około 10.30 i zabrał nas do krainy mlekiem i miodem płynącej. Głównym celem podróży była oczywiście wizyta w szkole oraz w rodzinach, które sponsorują nasi dobrodzieje z Polski. Wyprawę jednak zaczęliśmy zwyczajowo od przerwy na kawę. Następnie udaliśmy się do szkoły, w której jak zawsze obiegły nas zaciekawione dzieci, potem udaliśmy się na koniec świata. Koniec świata mieści się w obrębie parafii księdza Dionizego, około 25 km od Amung’enti i prezentuje się naprawdę dostojnie. Widoki są zachwycające, droga jak zawsze – wystrzęsło nas i wykurzyło, ale chyba już się do tego przyzwyczailyśmy. Mieliśmy możliwość zatrzymać się w domostwie, które żyje tak jakby od 200 lat nie nastąpił żaden postęp technologiczny – ich narzędzia oraz ich zastosowanie wprawiły nas w osłupienie i tylko utwierdziły w przekonaniu, że ludzie tutaj są naprawdę niezwykli.
Następnie udaliśmy się do szkoły, o której opowiemy w kolejnym poście – gdyż warunki jakie tam panują są warte dłuższego opisu. Po wizycie w szkole udaliśmy się w podróż powrotną. Ks. Dionizy pokazał nam bardzo malownicze miejsca – rzeczkę z drewnianym mostem, która nas zachwyciła oraz plantację herbaty. Następnie odwiedziliśmy 2 rodziny i postanowiliśmy wziąć kolejne dzieci do adopcji. Już nieco zmęczeni i bardzo głodni udaliśmy się do gaju bananowego, który wywarł na nas ogromne wrażenie. W drodze na kolację zwiedziliśmy jeszcze szkołę i internat oraz przekazaliśmy chłopcom  - Kelvinowi i Piusowi listy od sponsorów. Po kolacji zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do Laare. Uwielbiamy nocne powroty do Laare – Afryka wtedy jest taka tajemnicza, otaczają nas kompletne ciemności, a naookoło słychać tylko cykanie świerszczy – w takich momentach rozpiera nas szczęście. K i M


wtorek, 19 lipca 2011

Zakupy w Laare


 

glowna droga Laare
Dzisiejszy dzień obfitował jak zawsze w liczne niespodzianki. Przede wszystkim już przy śniadaniu zauważyliśmy, że kończy nam się dżem oraz masło orzechowe – nasze jedyne śniadaniowe produkty. Toteż popołudniu, w chwili wolnej od pracy, udaliśmy się do supermarketu w Laare, aby poszukać czegoś
 do jedzenia na jutro. Niestety w pierwszym supermarkecie nie znaleźlismy masła orzechowego… Jarek znalazł za to dżem, a ja czyli Monika – płatki śniadaniowe, bo mleko mamy przecież świeże, prosto od krowy, Klaudia kupiła dodatkowo ciastka, które jak się potem okazało nie były pierwszej świeżości. Postanowiliśmy udać się więc do drugiego supermarketu, niestety tam również nie znaleźliśmy masła orzechowego, właściwie nic tam nie znaleźliśmy, toteż rozczarowani udaliśmy się do domu. Po drodze nie omieszkalismy ponarzekać sobie na zaopatrzenie sklepów w Laare, doszliśmy jednak do smutnych wniosków, że najprawdopodobniej jesteśmy jedynymi osobami w Laare, które zainteresowane są tego rodzaju produktami, ponieważ reszta albo nie je śniadań albo nie ma
                                            pieniędzy na tak luksusowe produkty jak masło orzechowe.

Nie mogę tutaj nie wspomnieć o tym, że każda nasza wyprawa do sklepu jest niebywałym wydarzeniem w Laare.  Wszyscy ludzie nas obserwują, pozdrawiają, niekiedy nawet zatrzymują swoje auta lub motory, aby móc z bliska przyjrzeć się mzungu. Najbardziej cieszą się dzieci, które krzyczą na nasz widok mzungu i wołają swoich kolegów i koleżanki, aby też zobaczyli to niebywałe zjawisko jakim są biali ludzie. To wszystko śmieszy nas niesłychanie, ale i czasami chyba trochę męczy, bo kiedy się zatrzymujemy i nagle otacza nas wianuszek ludzi czujemy się niemal jak małpy w zoo. Doskonale jednak rozumiemy, że nieczęsto spotyka się tutaj białych ludzi i dlatego wywołujemy takie a nie inne reakcje. Poza tym ludzie są dla nas nibywale mili – pozdrawiają, pytają skąd jesteśmy, jak się mamy – to wszystko sprawia, że czujemy się tutaj naprawdę swobodnie.

Ale wracając do niespodzianek dnia dzisiejszego – dziś udaliśmy się (razem z s. Makeną oraz Jarkiem) na szczyt jednej z gór, aby odwiedzić zamieszkałą tam rodzinę i wręczyć jej listy od sponsora. Droga na szczyt obfitowała w cudowne widoki - oczywiście wszystkie uwieczone na zdjęciach J Na szczycie Jarek przekazał listy dziewczynkom, a s. Makena przetłumaczyła je na kimeru (najbiedniejsi mieszkancy Laare nie znają angielskiego ani kisuahilii, które są językami urzędowymi w Kenii, dlatego zawsze potrzebujemy osoby, która zna kimeru, aby móc się z nimi porozumieć). Dziewczynki były bardzo zadowolone z listów. W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze jedną potrzebującą rodzinę i główną drogą Laare wróciliśmy do domu.
W domu w ramach odpoczynku zrobiliśmy coś do picia i skonsumowaliśmy ciastka zakupione przez Klaudię, właśnie w tym momencie okazało się, że nie są one pierwszej świeżości. W tej chwili zamarzyliśmy o delicjach czy jeżykach, na które przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, a Jarek obiecał nam, że będzie na nas czekał na lotnisku w Warszawie z kebabem J Rozmarzeni wrociliśmy do pracy.  Jestem jednak pewna, że żadne z nas nie oddałoby możliwości bycia w Laare za żadne skarby świata, ani tym bardziej za jeżyki. K i M

poniedziałek, 18 lipca 2011

Z wizytą u Fridah

Dziś tj. 18 lipca udałyśmy się z wizytą do szkoły w Aderu, gdzie odwiedziłyśmy
kilkoro dzieci objętych projektem adopcji na odległość. Naszym kierowcą był ksiądz proboszcz Peter, towarzyszyła nam oczywiście s. Alicja. Najważniejszym punktem wizyty było spotkanie Klaudii z jej adopcyjną córką Fridą. Po Fridę i jej siostrę Jambilę pojechaliśmy do szkoły. Akurat była przerwa,
więc dzieci otoczyły nas ze wszystkich stron,
każde bowiem było ciekawe co tu 
robią mzungu. Po przywitaniu z
dziećmi poszliśmy z Fridą, Jambilą oraz Marcy (dziewczyną, która również ma w Polsce sponsora) do ich domów. Klaudia wręczyła Fridzie, Jambili oraz ich mamie prezenty, zobaczyłyśmy też jak mieszkają.  Okazało się, że ich warunki nie są złe, maja bowiem nawet łóżka. Dziewczynki były bardzo szczęśliwe z naszej wizyty, a Klaudia wpatrzona we Fridę J Odwiedziliśmy też Marcy w jej domu, poznaliśmy jej siostrę oraz niepełnosprawną mamę. Marcy zachwycona naszą wizytą prosiła, abyśmy przekazały jej sponsorowi, że czeka na niego w Kenii.  W drodze powrotnej odwiedziłyśmy jeszcze jedno dziecko -  Ann. Przekazałyśmy jej list od jej rodziny adopcyjnej w Polsce, po czym wróciliśmy z dziewczynkami do szkoły. K i M