środa, 31 sierpnia 2011

Wizyty w rodzinach

Celem naszego wolontariatu w Laare jest odwiedzanie dzieci objętych projektem „Wirigiro”, co w języku plemiennym znaczy nadzieja.  Odwiedzając rodziny mamy niepowtarzalną szansę poznania prawdziwego życia mieszkańców wioski. Prawda nie zawsze jest ładna i przyjemna. Prawda czasem bywa przerażająca, niewiarygodna, brudna, brzydka i załamująca. Warunki w jakich żyją nasze dzieci są bardzo ciężkie. Przypominamy siebie początki naszego chodzenia po rodzinach i uczucie niedowierzania jakie nam wtedy towarzyszyło. Na początku bowiem widząc dom w postaci pokoju z jednym łóżkiem na którym śpi  5 dzieci byłyśmy zszokowane i nie mogłyśmy sobie wyobrazić życia w takich warunkach. Dziś nadal nie umiemy wyobrazić sobie takiego życia jednak widziałyśmy już taką biedę, że rzadko co nas zadziwia. Niedawno odwiedziłyśmy bardzo biedną rodzinę, chyba najbiedniejszą spośród wszystkich które do tej pory widziałyśmy. W pochylonym domku grożącym zawaleniem mieszka matka z 6 dzieci. Jedno z dzieci miało stopy zjedzone przez jiggarsy. Robaki zaczęły jeść palce i pięty. S. Makena z którą odwiedzamy rodziny zaczęła wyjmować robaki. Zapytałyśmy dlaczego nikt ich nie wyjmuje i usłyszałyśmy, że mama chłopca boi się wyjmować, ponieważ wtedy dochodzi do zakażenia i dziecko jeszcze bardziej cierpi. Dla nas rozwiązanie byłoby jedno – kupić wodę utlenioną do odkażania oraz buty, aby jiggarsy tak często nie wchodziły, jednak w tej rodzinie, w której dzieci często głodują, nie ma nawet mowy o zakupie butów.  Takie sytuacje to nie rzadkość – dzieci z wyjedzonymi stopami spotykamy bardzo często i równie często wydaje nam się, że nikogo tutaj to nie obchodzi. Równie szokująca jest inna historia, która powtarza się zapewne w wielu domach. Często rodziny są tak biedne, że nie mają pieniędzy nawet na jeden posiłek dziennie.
Rodzice wieczorem rozpalają ogień , gotują wodę i udają, że robią kolację. Dzieciom mówi się, żeby poszły spać, a jak kolacja będzie gotowa to się je obudzi. Dzieci zasypiają w nadziei na zjedzenie kolacji, która nigdy nie zostaje przygotowana. Warunki w jakich śpią dzieci to kolejna smutna prawda. W wielu domach nie ma nawet jednego łóżka, a dzieci śpią jedynie na workach po fasoli czy kukurydzy. Noce tutaj bywają bardzo zimne, toteż dzieci nieustannie są przeziębione, z katarem i kaszlem.
Od niedawna do naszej misji
przychodzi matka z kilkumiesięcznymi
bliźniakami, które do tej pory całe dnie spędzały leżąc na worku. Te maleństwa miały już malarię, zapalenie płuc i amebę. W sytuacji kiedy rodzice nie mają środków na jedzenie, siostry są jedynymi osobami, które są w stanie zapłacić za leczenie dzieci. Oczywiście zdarzają się sytuacje, że odwiedzając rodzinę jesteśmy pozytywnie zaskoczeni wyglądem domu czy troską jaką rodzice otaczają swoje dzieci. Niestety tych pozytywnych sytuacji jest zdecydowanie mniej. K i M

sobota, 27 sierpnia 2011

La guida in Kenya

Quest’ultima settimana e’ trascorsa velocemente, forse perche’ tante sono le cosec he si fanno qui a Laare!
Per cominciare vi parlero’ della mia esperienza di guida in Kenya!!!!!!!!!!!  Sr. Alicja ha fatto riparare una vecchia autovettura, ricevuta da Sr. Mercedes, ed a me e’ toccato il collaudo, considerato che delle presenti ero l’unica a saper guidare! E cosi’ ho accettato di accompagnare Sr. Makena, Monica, Klaudia e Luna fuori il villaggio per visite ad alcune famiglie. E’ difficile poter spiegare in poche parole cosa significa guidare una macchina piuttosto “traballante” con volante a destra, guida a sinistra e su strade africane!!! Lascio a voi l’immaginazione …

Meru National Park Safari

Poi, ho avuto la possibilita’ di fare un Safari!!! Stupendo!!!!!!!!! Vedere bufali, gazelle, scimmie, zebre, giraffe, elefanti, ippopotami, rinoceronti e struzzi che tranquillamente trascorrono la loro giornata nella Savana ti fa sentire un tutt’uno con la natura e quasi ti sembra di essere un “intruso” in quel perfetto equilibrio! Purtroppo nessun incontro con leoni e leopardi, ma mi sento ugualmente soddisfatta!!!

Baby corner

Ma l’evento piu’ importante della settimana e’ stato la realizzazione del progetto del “baby corner”: un’area attrezzata, destinata alle mamme con neonati, fornita di fasciatoi, cullette, prodotti per l’igiene dei neonati ed un angolo dove le mamme possono consumare un pasto! Per tutta la settimana un gruppetto di operai hanno lavorato per realizzare questo spazio, alcune donne italiane hanno anche cucito le lenzuola per le cullette, dei sacchi porta biancheria, ed alcuni vestitini per i neonati, e ieri, con tanto entusiasmo, abbiamo inaugurato questo nuovo progetto potendo assistere anche alla gioia dei piu’ piccoli e delle mamme!
Stamane, pero’, molto a malincuore, ho dovuto salutare i bambini, per fare rotta verso Nairobi. Domani notte iniziera’ il mio viaggio di ritorno in Italia! Ricordero’ sempre con tanto amore i bambini di Laare e tutto l’affetto che in questi 15 giorni mi hanno mostrato. Sono bambini speciali, che pur avendo poco riescono con il cuore e darti tantissimo! Auguro a tutti di poter vivere una tale esperienza almeno una volta nella vita, anche se ovviamente occorre un po’ di spirito di adattamento!

czwartek, 25 sierpnia 2011

Projekt “Mama z dzieckiem”

Ostatnio nasza wspólnota stała sie jeszcze bardziej międzynarodowa. Na kilka dni przyjechała do nas Luna, która pochodzi z Erytrei oraz trojka Włochów, którzy są sponsorami naszego najnowszego projektu. Toteż aktualnie w naszym domu posługujemy sie kilkoma językami: angielskim, włoskim, polskim oraz kimeru, stwarza to wiele zabawnych sytuacji. Jednak teraz więcej o projekcie, któremu zawdzięczamy wizytę Włochów. Otóż od niedawna s. Alicja postanowiła objąć pomocą matki ze swoimi małymi dziećmi. Takich matek w Laare jest mnóstwo. Z uwagi na małe dzieci nie są w stanie podjąć żadnej pracy, nie maja pieniędzy, a to przekłada sie na pogorszenie warunków życia ich całych rodzin. S. Alicja postanowiła, wiec włączyć je do projektu “Wirigiro”, dzięki temu będą mogły przychodzić do misji dwa razy w tygodniu, aby popracować, w zamian za to dostana jedzenie dla swoich rodzin. Dzieci w tym czasie będą przebywały w specjalnie na ten cel przygotowanym kąciku, w którym znajdzie sie miejsce do spania, przewijania, umycia, nakarmienia oraz zabawy. Dzięki temu dzieci będą bardziej zadbane, będą tez pod stała opieka medyczna, co pozwoli uniknąć wielu nękających je do tej pory chorób. W zeszłym tygodniu kilku robotników całymi dniami pracowało nad tym, aby stworzyć właśnie to miejsce. W sobotę wybraliśmy sie do Meru, aby zakupić wyposażenie do naszego kącika dla dzieci. Wróciliśmy totalnie obładowani zakupami. Nasze dzieciaki będą mogły bawić sie na dywaniku z kubusiem puchatkiem, matki wykąpią swoje pociechy w prawdziwej wanience, a niemowlęta będą spały w łóżeczku, a nie tak jak w swoich domach na workach po fasoli. Mamy nadzieje, ze wkrótce kącik będzie juz gotowy na przyjecie naszych małych przyjaciół. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zobaczyć ośrodek dla dzieci zakażonych wirusem HIV. Ośrodek, który jest sponsorowany przez Amerykanów i Włochów wywarł na nas ogromne wrażenie nie tylko po względem warunków, ale i organizacji. Dobrze, ze są miejsca w których te chore i często samotne dzieci mogą znaleźć pomoc i wsparcie. Kiedy dotarliśmy do domu juz czekali na nas nasi włoscy przyjaciele, którzy są zachwyceni efektem końcowym prac. K i M

Dzieci

Gdyby ktoś nas zapytał z czym kojarzy nam sie Afryka bez wahania odpowiedziałybyśmy,, ze z dziećmi. To dla nich tutaj jesteśmy. Nie po to, aby robić rzeczy wielkie, nie zawsze po to, aby pomagać (bo czasem trudno pomóc), jesteśmy tutaj, aby po prostu z nimi być. I wiemy, ze nasza obecność wiele dla nich znaczy, okazują nam to na każdym kroku. Bez nich nasze bycie tutaj nie miałoby najmniejszego sensu. Dzieci tutaj są spragnione miłości, a przecież tak niewiele trzeba, aby to pragnienie zaspokoić. Czasem wystarczy pogłaskanie, wzięcie na ręce czy przytulenie. Czasem wystarczy tylko przyjazny uśmiech. Nasze dzieciaki nie zawsze są czyste, suche, zdrowe i pachnące, mimo to nie mamy oporów, aby wziąć je na kolana i wycałować.

Często same przybiegają z wyciągniętymi raczkami i wtulają sie w nas z całej siły. Wtedy często myślimy, ze zapewne jesteśmy jedynymi osobami, które je przytulają. Ta myśl zasmuca, ale jednocześnie raduje. Bo nawet jeśli jedynym celem naszej podróży tutaj miałoby być tylko to jedno zdarzenie, przytulenie tego konkretnego dziecka to warto! To warto widzieć ten uśmiech i radość w jego oczach. Nasze dzieci nie są przytulane w swoich domach, rodzice nie okazują im czułości. Dzieci tutaj żyją swoim życiem, nawet te najmłodsze 3,4 letnie same przychodzą do przedszkola i same wracają do domu. Te które nie chodzą do szkoły musza chodzić do pracy, aby zarobić na kolacje, często noszą wodę i chrust. Dzieci tutaj nie dostają zabawek, one same je sobie robią. Nie marudzą, ze czegoś nie zjedzą, cieszą sie że mogą zjeść cokolwiek. Nie uciekają ze szkoły, a marzą o tym, aby do niej pójść. Są proste i potrafią cieszyć sie z tego co mają, nawet jeśli naszym zdaniem mają tak niewiele, nigdy nie narzekają. Nie znają słowa nuda i potrafią sie prawdziwie dziwić. Od naszych dzieci można uczyć sie jak żyć. K i M.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Pożegnanie Asi

Minął półmetek naszego pobytu w Laare i dni płyną coraz szybciej. Wypełnia je codzienna praca, ale przede wszystkim przebywanie z naszymi dziećmi.  Dwa dni temu wspólnie z dziećmi oraz siostrami pożegnaliśmy Asię, wolontariuszkę z Fundacji „Asante” .
Pożegnanie rozpoczęliśmy pokazem zdjęć z ostatnich wakacyjnych tygodni oraz wyjazdu na safari. Dzieciaki oczywiście były zachwycone widząc swoje zdjęcia. Po pokazie większość z nich przebrała się w swoje taneczne stroje i pięknie zatańczyły dla Asi. W tanecznym rytmie przyniosły dla niej afrykańskie podarunki. Pożegnanie nie było kompletne gdyby nie było na nim ciasta. Toteż razem z naszą włoską koleżanką Claudią przygotowałyśmy „tort bananowy

Przepis na tort: na całej blasze do pieczenia rozłóż herbatniki, następnie na każdy herbatnik połóż kawałek banana, przykryj drugim herbatnikiem, udekoruj kolorowymi chrupkami. Dzieci oczywiście zajadały tort ze smakiem, popijając do sokiem. Dla nich było to naprawdę duże święto, gdyż nie co dzień zdarza im się pić sok i jeść „tort bananowy” ;) W ramach pożegnania również nasz wtorkowy obiad był przepyszny – siostry przygotowały bowiem gulasz z bananami, który wszyscy tutaj bardzo lubimy. W środę rano Asia wraz z s. Alicją pojechały do Nairobi, a my zostałyśmy w domu razem z Claudią oraz siostrami. Naszym zadaniem było ugotowanie obiadu, gdyż nasza kochana s. Makena ma malarię i odpoczywała, a reszta sióstr była w pracy. Nie żebyśmy nie umiały gotować, jednak tutaj to zadanie jest nieco utrudnione, bowiem nie ma możliwości zakupienia niektórych produktów żywnościowych, tak więc trzeba gotować z tego co jest. Mimo wszystko wyczarowałyśmy fantastyczny obiad złożony z puree, kiełbasek z podsmażona cebulką i ugotowaną w słupki marchewką oraz sałatki z pomidorów i cebuli. Dodatkowo na stole zagościł barszcz czerwony, oczywiście z torebki. Nasze dania bardzo wszystkim smakowały, nawet Mr. Miriti, najlepszy fachowiec w całej Kenii, który właśnie u nas pracuje, docenił nasz talent kulinarny. Po obiedzie jak zawsze poszłyśmy przywitać się z naszymi dziećmi. Dzieci w naszej szkole mają teraz wakacyjne obowiązkowe douczanie i lekcje kończą około 13.00, a nie tak jak zwykle o 17.00. Następnie przychodzą do nas na obiad i wracają do swoich domów. Wczoraj po obiedzie spontanicznie zaczęłyśmy śpiewać i tańczyć z naszymi dzieciakami. To było szalone popołudnie. Starsze dziewczyny tańczą fantastycznie, wprost nie można od nich oderwać wzroku.

 Można im tylko zazdrościć  poczucia rytmu i gibkości. Młodsi chłopcy nie chcieli być gorsi od dziewczyn, wymalowali się i z kijami w rękach udawali wojowników. Po tańcach i wygłupach z dzieciakami razem z Claudią udałyśmy się na małe zakupy, a potem poszłyśmy wziąć gorącą kąpiel w naszym małym, przenośnym Spa czyli wiaderku. Wieczorem razem z siostrami jak zawsze zasiadłyśmy do kolacji.  Czekała na nas niespodzianka kulinarna, nasze ulubione mandazi tym razem z kapustą, nie tak jak zawsze na słodko. W czasie kolacji nagle zrobiło się całkiem ciemno, jednak nikogo to tutaj nie dziwi. Przez ostatnie dwa tygodnie systematycznie co kilka dni nie mamy prądu, czasem nie ma go trzy dni, czasem jeden dzień, czasem tylko kilka godzin. Zaczynamy się przyzwyczajać i jak tylko prąd się pojawia ładujemy wszystkie nasze sprzęty, żeby móc normalnie pracować. Dobrze, że mamy jeszcze wodę. Już trzy razy była zakręcona, jednak zawsze do nas wraca. Dziś po obiedzie postanowiłyśmy odwiedzić Kajuju i Fridę, siostry objęte projektem, których sytuacja jest bardzo trudna. Dziewczyny mieszkają na jednej z gór otaczających Laare, wspinaczka po piasku była dla nas nie lada wyzwaniem. Jednak warto było, przede wszystkim dlatego, że dla nich nasza obecność naprawdę dużo znaczy, a i my bardzo je lubimy i szanujemy za to z jakim poświęceniem opiekują się swoim młodszym rodzeństwem. Rodzina dziewczyn należała bowiem do najbogatszych w Laare, jednak ich rodzice umarli, a rodzina rozgrabiła cały majątek. Teraz dziewczyny zajmują się swoim młodszym rodzeństwem i dziś przekonałyśmy się, że tak samo jak o rodzeństwo dbają również o swój dom. To była dobra, aczkolwiek bardzo męcząca wyprawa, która pozwoliła nam zrozumieć jeszcze jedną ważną rzecz, mianowicie dlaczego buty naszych dzieci tak szybko się kończą. K i M

wtorek, 16 sierpnia 2011

Don Orione Catholic Church

W ostatnią niedzielę uczestniczyłyśmy w kolejnej typowo afrykańskiej uroczystości, mianowicie w harembee. Harembee to zbiórka pieniędzy na, jakiś określony cel, którą przeprowadza się wśród ludzi należących do danej wioski. Uroczystość odbywała się w K.K.Kiuula, a jej głównym celem było zebranie funduszy na budowę Kościoła im. Księdza Orione. Tutejsi mieszkańcy pragną wybudować Kościół, ponieważ zauroczyła ich osoba tego Świętego, którego poznali dzięki obecności Sióstr Orionistek w Laare. Jednak jak wiadomo wybudowanie Kościoła kosztuje, szczególnie tutaj gdzie wielu ludzi nie ma pieniędzy na zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Toteż rada parafialna postanowiła zorganizować zbiórkę pieniędzy na ten cel. My jako goście Sióstr Orionistek również zostałyśmy zaproszone i traktowane byłyśmy na równi z Siostrami, czyli jako goście honorowi. Zbiórkę poprzedziła uroczysta Msza Święta, która rozpoczęła się ok. 11.30. Po Mszy Świętej wszyscy zebrani zostali zaproszeni na obiad. Nas zaproszono do pobliskiej szkoły podstawowej, gdzie ucztowaliśmy w gabinecie dyrektora. Podano nam ogromne porcje pilau – tradycyjnego afrykańskiego dania. Po posileniu udałyśmy się przed budynek szkoły, gdzie odbywało się harembee. Teraz trzeba było czekać, aż wszyscy się posilą, gdyż dopiero wtedy organizatorzy mogli rozpocząć zbiórkę. Na sam początek wystąpiły dzieci, które tańczyły i śpiewały profesjonalnie.
Występy dzieci były co chwila przerywane i aby wznowić pokaz trzeba było wrzucić pieniądze do worka – był to bardzo przyjemny początek zbiórki. Fantastycznie było również tańczyć z dziećmi, kiedy wywoływały nas po imieniu i zapraszały do wspólnej zabawy. Po tańcach nastał czas na ofiary. Zachwyciło nas to, że ludzie tutaj mimo, że mają tak niewiele potrafią się dzielić. Nawet jeśli ktoś nie miał pieniędzy, przychodził z tym co ma – z jajkami, kurami, owocami. W pewnym momencie przyszedł bardzo biedny człowiek i dał 20 szylingów, zapewne ostatnie jakie miał. Cała zbiórka była traktowana bardzo poważnie, każdy nawet najmniejszy datek był skrupulatnie notowany, a każdemu ofiarodawcy publicznie dziękowano.Wszystko trwało bardzo długo. Następnie przyszedł czas na licytację przyniesionych daró w. Rozpoczęło ją licytowanie zegarka ofiarowanego przez Klaudię – poszedł za 8 tysięcy szylingów czyli ok. 80 euro, następnie licytowano kury, dynie, banany, jajka i inne dary. Wszystko to trwało kolejne kilka godzin. Licytacja zakończyła się około 19.00.
Nasza ekipa wróciła do domu taksówką razem z dwoma kurami, kilkunastoma kilogramami bananów, kilkoma kilogramami trzciny cukrowej kilkoma dyniami i jajkami, które dzielnie licytowała dla nas s. Monica. Dodatkowo otrzymaliśmy wylicytowanego przez kogoś koguta i proszek do prania. Dziś otrzymaliśmy informację, że zebrano 278 tysięcy szylingów czyli około 2,7 tysiąca euro, a wszystko to dzięki Bożej Opatrzności i wsparciu księdza Orione. K i M

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Don Orione Catholic Church

Ieri, 14 agosto, e' stata una giornata piena di emozioni!
La prima emozione e' stata la Messa domenicale celebrata nella chiesa “San Luigi Orione”, durata circa 2 ore, animata con canti e danze Kimeru con totale partecipazione da parte di tutti, dai bambini agli adulti.
Poi il pranzo, offertoci dalla comunita' con tanta semplicita’, ma tanto amore.
Ma la giornata di ieri e’ stata una giornata speciale perche’, dopo il pranzo e sino alla sera, si e’ svolta la festa "harembee". L’intento delle feste “harembee”, alle quali partecipa tutta la comunita’, e’ sempre quello di una raccolta di fondi . L’harembee di ieri aveva come scopo la raccolta di fondi per la costruzione della nuova, piu’ grande, chiesa “San Luigi Orione”. La festa e’ cominciata con canti e danze di bambini, che indossavano le magliette di San Luigi Orione, ed ai nostri occhi il loro ritmo e le loro movenze erano fenomenali. Dopo i balli ogni partecipante ha consegnato cio’ che poteva donare in denaro, ma chi non ha potuto donare soldi ha donato qualcosa in natura, come polli, capre, frutti, ortaggi, riso, uova, canne da zucchero e quant’altro era nelle sue possibilita’. Tutto cio’ che veniva donato veniva scrupolosamente registrato in un registro. Terminata la consegna, tutti i doni in natura sono stati venduti all’asta sino al completo esaurimento dei beni ... e quindi anche essi tramutati in denaro! Anche noi abbiamo acquistato all'asta beni in natura per contribuire sia alla raccolta di fondi che all’acquisto di cibi per i pranzi dei bambini!!! Penso che dovremmo molto imparare dalla grande generosita’ di questa gente capace di mettere in comune i propri beni per un un fine comune!

Per finire, il rientro a casa, mio, di Asia e Sr. Makena e’ stato alquanto originale: siamo tornate con un taxi collettivo il quale ha trasportato 9 adulti e 6 bambini tutti in un auto utilitaria ... in Africa TUTTO E' POSSIBILE!!!!!!!!!!


sobota, 13 sierpnia 2011

Claudia

Dopo aver accolto il suggerimento di Sr. Carla delle PSMC eccomi nel villaggio di Laare nel cuore del Kenya a vivere un’esperienza che credo mi accompagnera’ tutta la vita!!!

Nel villaggio di Laare e’ presente una missione gestita dalle suore Orionine e diretta da Sr. Alicja. La missione ha come obbiettivo quello di garantire ai bambini piu’ poveri, di strada, o orfani un’adeguata istruzione, cibo, acqua ed un minimo di assistenza sanitaria.
Sul posto trovo gia’ tre ragazze polacche Monika, Klaudia e Asia le quali portano avanti i loro relativi progetti: Monika e Klaudia visitano le famiglie del villaggio e del circondario per fare una sorta di “censimento” dei bambini da adottare a distanza; Asia promuove lo sviluppo delle attivita’ di disegno ed artistiche nelle scuole. Io, al contrario di loro, arrivo senza un progetto specifico, ma disponibile a collaborare!
Ieri ho conosciuto i bambini che frequentano la scuola adiacente la casa delle suore (anche se in questo periodo sono in vacanza!) i quali mi hanno accolto con canti italiani e balli Kimeru … fantastici! Poi ho anche seguito Monika e Klaudia durante alcune delle loro visite alle famiglie.

C’e’ veramente tanto da lavorare qui ed al contempo da promuovere, perche’ tutti i costi di questa missione sono coperti con il ricavato delle adozioni a distanza; ecco perche’ ho accettato la loro proposta di ritagliare un piccolo spazio nel loro blog scritto in lingua italiana!

piątek, 12 sierpnia 2011

Afrykańskie absurdy

W Afryce wszystko jest możliwe i nic nikogo nie dziwi. Nas Afryka jednak ciągle zaskakuje, a niektóre historie są tak absurdalne, że nie da się o nich zapomnieć.  Chciałybyśmy podzielić się nimi, aby i Was mogły zaskoczyć i rozśmieszyć.

Historia z krowami
Nasze siostry mają pole kukurydzy, a sąsiad ma krowy, które pewnego dnia zaczęły wchodzić na to pole i jeść kukurydzę. Za pierwszym razem siostra nie zareagowała, ale kiedy zdarzyło się to drugi raz nasz proboszcz stwierdził, że należy krowy wydoić i mleko zostawić siostrom, aby jakoś zrekompensować straty. Tak więc przyszedł właściciel, wydoił krowy, a mleko dał siostrom. Jednak krowy weszły na pole również następnego dnia. Tym razem s. Alicja zamknęła krowy na swoim podwórku i poszła na policję. Na komisariacie powiedziano jej jednak, że musi przyjść z krowami, inaczej policja nie jest w stanie nic zrobić. Zdziwiona siostra wróciła do domu i stwierdziła, że nie będzie ciągnąć krów przez całą wioskę. Jednak następnego dnia kiedy krowy znowu weszły na pole, siostry przy pomocy dzieci wzięły krowy i ruszyły z nimi na posterunek policji. Przed komisariatem siostry spotkały innych ludzi z krowami, okazało się że przychodzą w podobnej sprawie. W obecności policji spisana została umowa miedzy siostrami a sąsiadem zakładająca, że jeżeli krowy sąsiada wejdą jeszcze raz na pole sióstr to jedna krowa należy do nich. Ta historia to świetny przykład tego jak w Laare działa wymiar sprawiedliwości.
Prawo jazdy
Kolejna historia dotyczy, tego jak w Laare robi się prawo jazdy. Otóż s. Makena pewnego dnia stwierdziła, że chce nauczyć się jeździć samochodem. Akurat znalazł się ktoś kto był w stanie zapłacić za jej kurs, toteż siostra zapisała się na kurs w naszej wiosce. Po pierwszej lekcji cała zadowolona wróciła do domu i z radością opowiadała jakie to wszystko proste. Otóż uczyła się obsługi pedałów na starej maszynie do szycia, a że s. Makena potrafi szyć nie miała z tym żadnego problemu. Po powrocie z kolejnej lekcji opowiadała, że jeździła dziś samochodem. A jak jeździła – otóż na stole instruktor rozłożył matę z narysowanymi drogami, rozdał wszystkim małe zabawkowe samochody i kazał jeździć po narysowanych drogach. Po kilku przejechanych godzinach s. Makena pojechała do miejscowości Maua, aby podejść do egzaminu. Jakież było zdziwienie sióstr, kiedy wróciła z egzaminu i powiedziała, że ma prawo jazdy nie tylko na samochód osobowy, ale również na ciężarowy. Okazało się bowiem, że egzaminator po zdanym egzaminie na auto osobowe zapytał ją czy chce również zdawać na ciężarowe i tak po przejechaniu 300 metrów po prostej drodze s. Makena dostała prawo jazdy. Warto dodać, że razem z nią na kurs zapisało się mnóstwo kierowców matatu, którzy mimo że od dawna jeżdżą autem nie mają prawa jazdy.
Tutaj w korku się stoi
Jednak największym absurdem jest ruch uliczny, szczególnie w Nairobi. Nikt nie przestrzega tutaj jakichkolwiek zasad poruszania się, światła są tyko po to, aby były – nikt nie zwraca na nie uwagi. Jadąc samochodem w Nairobi większość czasu stoi się w korku. W Polsce samochody stojące w korku poruszają się bardzo powoli, w Kenii, kiedy jest korek po prostu stoi się w miejscu. Piesi również nie mają łatwo, aby przejść na drugą stronę ulicy są zmuszeni wchodzić na jezdnię i przemykać pomiędzy jadącymi samochodami. Jest to naprawdę niebezpieczne, ponieważ większość kierowców nie zatrzymuje się, aby pieszego przepuścić, nawet na światłach. Najciekawiej jest przechodzić po środku ronda – przeżyłyśmy i nie polecamy. Jednak najbardziej szalonym wynalazkiem na afrykańskiej drodze jest matatu. O matatu już kiedyś pisałyśmy, ale wtedy nie miałyśmy jeszcze dużego doświadczenia w poruszaniu się matatu po Nairobi. Matatu rzadko stoi w korku, bowiem kombinuje jak tylko się da, aby jak najszybciej dojechać do celu. I tak często z dwupasmowej drogi robi się droga pięciopasmowa. Najgorzej jest jednak, kiedy matatu jedzie pod prąd co zdarza się nagminnie. Ostatnio podróżowałyśmy właśnie takim szalonym matatu, większość drogi jechałyśmy pod prąd, pędząc wprost pod koła innych matatu albo ciężarówek. Podróż umilał nam dj Bunduki, który przerabia europejskie i amerykańskie piosenki dołączając do nich afrykański rytm. Tego absurdu nie da się jednak opisać  - to trzeba przeżyć.
Zmartwychwstanie
W Afryce każdy sposób zdobycia pieniędzy jest dobry, szczególnie jeśli chodzi o zdobycie pieniędzy od sióstr. W wiosce sąsiadującej z Laare mieszka pewien mężczyzna ze swoimi dziećmi. Mężczyzna kilka razy był chory i zawsze przychodził do sióstr po pomoc, a one zawsze pomagały pod warunkiem, że przyjdzie do nich pracować, jednak on nigdy nie przyszedł. Siostra powiedziała mu więc, że nigdy więcej nie da mu pieniędzy. Kilka tygodni temu mężczyzna został pocięty pangą (rodzaj meczety) i trafił do szpitala. Okazało się, że próbował ukraść miraa i został przyłapany. Tutaj za każdy pobyt w szpitalu trzeba zapłacić, a on nie miał na to pieniędzy. Po kilku dniach siostry dostały informację, że mężczyzna zmarł, a jego dzieci zostały bez opieki. Okazało się, że trzeba zapłacić za pobyt w szpitalu, inaczej rodzina nie dostanie ciała zmarłego i nie będzie mogła go pochować – zostanie pochowany w szpitalnej, zbiorowej mogile. Rodzina zaczęła zbierać pieniądze na odebranie ciała zmarłego, jednak ciągle było ich za mało. Po kilku dniach rodzina zgłosiła się po pomoc do misji. Wtedy siostry zapytały skąd rodzina weźmie pieniądze na pogrzeb, ponieważ zbierała tylko i wyłącznie na opłacenie rachunku za pobyt w szpitalu. Zadając pytanie: „jak go przewieziecie?, usłyszała w odpowiedzi: „sam przyjdzie”. Tym sposobem wyszło na jaw, że rodzina wymyśliła historię o śmierci, aby zebrać pieniądze na opłacenie rachunku za szpital, ponieważ mężczyzny na to nie stać. Na szczęście siostry zdemaskowały mężczyznę i nie dały mu żadnych pieniędzy. K i M

czwartek, 11 sierpnia 2011

Nairobi

Nairobi to stolica Kenii i jednocześnie jedno z dwóch największych miast w tym kraju. Nairobi to miasto skrajności. Z jednej strony luksusowa dzielnica Westlands, z drugiej ciągnące się na kilkanaście kilometrów slumsy. To miasto zatłoczone i zakorkowane do granic możliwości, w którym nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego, a matatu jeździ pod prąd. To miejsce gdzie swoje siedziby ma ONZ, Unia Krajów Afrykańskich oraz wiele organizacji zajmujących się pomocą humanitarną. Swoje domy mają również wszystkie zgromadzenia zakonne działające na terenie Afryki wschodniej. Nairobi ,będąc dla wielu Kenijczyków miastem wielu możliwości, jest jednocześnie brutalnym spotkaniem z rzeczywistością nędzy i ubóstwa dla wielu innych. Dzielnica Kibera to największy slums w tej części Afryki. Warunki w jakich żyją ludzie są zatrważające. Wejście do slumsu nie jest bezpieczne jeśli nie ma się kogoś znajomego, kto slums zna.
My wybrałyśmy się do Kibery razem z s. Kasią, Kenijką, która była tam nie raz. Slums, od strony miasta nie wygląda tak przerażająco jak wewnątrz, bowiem UNICEF i inne organizacje, w celu poprawienia warunków życia mieszkańców Kibery, wybudowały bloki mieszkalne. Jak dowiedziałyśmy się od naszej siostry bloki te niestety szybko przeszły w ręce władz miast  i teraz, aby tam zamieszkać, trzeba zapłacić, tak więc mieszkają tam ci bogatsi z tych najbiedniejszych. Idąc w głąb slumsu człowiek porusza się po wąskiej ścieżce między domami zbudowanymi z blachy. W przejściu tym płyną też ścieki. Brud i brak higieny sprawiają, że w slumsach szerzy się tyfus i cholera. Dzieci często wcale nie chodzą do szkoły, zamiast tego idą do pracy, aby zarobić na jedzenie. W slumsie pomoc niosą między innymi siostry Misjonarki Miłości. Zgromadzenie założone przez Matkę Teresę z Kalkuty prowadzi tam sierociniec dla dzieci zdrowych oraz niepełnosprawnych. Miałyśmy okazję z bliska przyjrzeć się ich pracy, a także spotkać mieszkającą tam od roku siostrę, która jest polką. Spotkanie z siostrami zapamiętamy na długo, ich praca i oddanie, ale też krytyczne spojrzenie na otaczającą je rzeczywistość zrobiły na nas ogromne wrażenie.
Po pobycie w slumsie wróciłyśmy matatu do centrum, aby następnie udać się do dzielnicy Westlands, gdzie s. Kasia miała kilka spraw do załatwienia. Ten przeskok ze skrajnej biedy do ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszka wielu europejczyków wywołał mieszane uczucia i zmusił do refleksji. Również rozmowy z osobami, które mieszkają w Nairobi od kilku lat pozwalają spojrzeć na sytuację mieszkających tutaj ludzi z dystansem i krytycznie. Wchodząc do slumsu byłyśmy bardzo zaciekawione, ale tez nieco przestraszone, dokładnie bowiem wiemy, że jest tam bardzo niebezpiecznie. W slumsie codziennie słychać strzały, jak opowiadały nam siostry, życie ludzkie nie ma tutaj żadnej wartości. One same niemal codziennie znajdują porzucone dzieci pod swoją bramą.
Codziennie podejmują też wiele trudnych decyzji, nie mają bowiem miejsca i możliwości, aby przyjąć pod swoje skrzydła wszystkie potrzebujące dzieci. Będąc w Nairobi zaledwie kilka dni czułyśmy się przytłoczone i zmęczone tłokiem oraz korkami. Wizyta w stolicy była bardzo udana, między innymi dlatego, że udało nam się wejść do slumsu, jednak obydwie tęskniłyśmy do naszych dzieci i naszej spokojnej wioski. Teraz, będąc z powrotem w Laare, czujemy że jesteśmy w domu. K i M

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Safari z naszymi dziećmi

„Przez afrykański busz nie przejdziesz ani rusz i nikt nie przedrze się bez noża. Jest tylko jeden mąż co piersią pruje gąszcz, to noso, noso, noso, nosorożec. Tropiki, tropiki, tropiki, ach upalny jest wasz urok dziki, dziki, aha, ha…” Piosenka ta jest hitem naszego wyjazdu.  Jest zarazem idealnym wstępem do opisania największej niespodzianki ostatnich miesięcy, jaką s. Alicja przygotowała dla swoich najlepszych uczniów. Otóż w niedzielę dzieci, które w tym semestrze uzyskały najlepsze wyniki w klasie, same zapłaciły 30 KSH (1 zł) za swoje egzaminy oraz wyróżniały się dbałością o swoje buty i ubranie wyruszyły razem z siostrami i wolontariuszami na safari! Decyzję kto pojedzie na safari s. Alicja podjęła kilka dni wcześniej i przekazała dzieciom w piątek. Jako, że wyjechać mieliśmy w niedzielę o 6.00 rano, dzieci pojawiły się u nas w sobotę popołudniu, aby spać już na miejscu . Chcieliśmy bowiem wyjechać bez opóźnień, gdyż czekała nas kilkugodzinna podroż.
Dzieci miały przykazane, aby przyszły umyte i w czystych ubraniach, wiele z nich tak przejęło się wyjazdem, że założyło swoje najlepsze stroje, a nawet wzięło ubrania na zmianę, aby podczas sobotniej zabawy niczego nie zabrudzić. Dodatkowo razem z s. Alicją, Asią i Markiem poszliśmy w sobotę na bazar, aby kupić ubranka dla najbiedniejszych dzieci, które nie mają co założyć na wycieczkę. W sobotnie popołudnie dzieci obejrzały film, zjadły kolację i razem z siostrami oraz wolontariuszami uczestniczyły w Mszy Świętej sprawowanej w naszej kaplicy. W niedzielę rano wszyscy razem wyruszyliśmy na safari. Dzieci od rana uprzyjemniały nam czas śpiewami, widać było jak bardzo się cieszą. Jechało z nami również kilka przedszkolaków. My wzięłyśmy pod opiekę 4-letnią Kristin, która od rana cierpiała z powodu bólu brzucha. Nasza Krystynka jednak trzymała się dzielnie i pod koniec dnia obydwie byłyśmy z niej naprawdę dumne. Zresztą wszystkie dzieci były bardzo dzielne, mimo że podróż nie była dla nich przyjemnością i jak to ma miejsce na wielu wycieczkach, wymiotowały. Zresztą sam fakt jazdy autobusem dla wielu z nich był wielkim przeżyciem, niektóre dzieci bowiem pierwszy raz w życiu jechały samochodem. Również nasza Krystynka była bardzo zaciekawiona tym co dzieje się na drodze. Po kilku godzinach podróży dotarliśmy w końcu do Sweetwaters. Mieliśmy spore szczęście, gdyż widzieliśmy naprawdę dużo zwierząt: zebry, antylopy, gazele, bawoły, słonie, żyrafy, świnie rzeczne, małpy, szympansy. Dzieci były bardzo zadowolone.
Nasza Krysia wprost skakała ze szczęścia, szczególnie podobały jej się żyrafy i zebry. Każde dziecko mogło też dotknąć białego, niewidomego nosorożca. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko spotkania lwa, niestety nie było nam to dane. Jednak zamiast lwa, pod koniec wycieczki zobaczyliśmy geparda, który zaatakował świnię rzeczną. Na naszych oczach gepard i świnia walczyli ze sobą, niestety świnka bardzo szybko przegrała tę walkę. Po tej drastycznej scenie skierowaliśmy się już w drogę powrotną do Laare. Nasze dzieciaki, mimo zmęczenia okazywały swoją radość, śmiały się i śpiewały. Dawały odczuć jak bardzo cieszą się zarówno z wyjazdu jak i naszej obecności. Gdy dojechaliśmy do Laare było już po 20.00, czyli było ciemno, a u nas w domu znowu (kolejny już dzień) nie było prądu. Dodatkowo po dzieci nikt się nie zjawił, co wprawiło nas w osłupienie.
 Nie jesteśmy bowiem w stanie zrozumieć  tego, że żaden rodzic nie zainteresował się i nie przyszedł odebrać swoich dzieci, które niekiedy mieszkają bardzo daleko. W tej sytuacji daliśmy dzieciom kolację i położyliśmy w szkole, tak aby nie wracały same do domu. My również zjadłyśmy kolację, spakowałyśmy plecaki i poszłyśmy spać na kilka godzin, aby o 6.00 rano następnego dnia wyruszyć w podróż do Nairobi. K i M

sobota, 6 sierpnia 2011

Dzień polski w Laare

W trakcie ferii dzieci spędzają prawie cały dzień w misji. Jeśli tylko nie mamy innych zajęć i nie odwiedzamy biednych w  ich domach staramy się spędzać ten czas z nimi. Aktualnie jest w Laare Asia z fundacji „Asante”, która prowadzi z dziećmi zajęcia plastyczne. Ja gram z dzieciakami w badmintona, o ile sprzyja nam wiatr, a dzięki Klaudii mamy fantastyczne zdjęcia na bloga i nie tylko. Dzieci potrafią zorganizować sobie czas w bardzo ciekawy sposób, same wymyślają gry i zabawy, starsze pomagają w gotowaniu i sprzątaniu. Jednak wczoraj wyciągnęłam z worka pełnego zabawek – polskie gry planszowe. Dzieci się w nich zakochały. Jako, że byłam jedyną osoba, która znała zasady i mogła czytać co spotyka je na drodze, kiedy zbierają grzyby grając w grzybobranie lub ścigają się na torze pełnym przeszkód grając w wyścigi samochodowe cały czas uczestniczyłam w zabawie. Od razu przypomniały mi się dzieci, z którymi pracowałam do tej pory w Polsce, a którym każda gra nudziła się po 10 minutach. Tutaj dzieci siedziały nad dwoma grami dobre 4 godziny i nadal je to cieszyło. To fantastyczne uczucie oglądać taki szczery uśmiech i zachwyt na ich twarzach i słyszeć jak dziękują za grę i proszą, żeby jutro też w nią pograć.
dzieci podczas ogladania bajki reksio
Po południu rozpoczęliśmy oficjalne świętowanie dnia polskiego w Laare. Na dobry początek zrobiliśmy dzieciom kisiel, większość z nich go zna, ponieważ s. Alicja robiła go nie raz. Posilone dzieci postanowiliśmy zabrać w podróż pociągiem. Ja i mały Emmanuel prowadziliśmy ten rozpędzony skład naokoło naszego domu. Dzieci były zachwycone, krzyczały i śmiały się, później już same śpiewały coś po swojemu, a my w tumanach kurzu podróżowaliśmy dalej. Po tej szalonej podróży wszystkie dzieci wylądowały w naszym domu, gdzie przygotowaliśmy dla nich kino. Dzieci rozsiadły się wygodnie na naszych kanapach i rozłożonych specjalnie na tą okazję materacach i rozpoczęliśmy pokaz. Na początek pokazaliśmy dzieciom krótki film o Polsce. Dzieci były zachwycone i nieco zszokowane morzem, śniegiem i architekturą  naszych miast. Niektóre z nich, te najmłodsze, pierwszy raz w życiu oglądały film, więc już sam fakt pojawienia się obrazu budził ogromne emocje. Po filmie przedstawiającym Polskę przyszedł czas na prawdziwe polskie bajki, które godnie zaprezentował „Reksio”. Po seansie filmowym zaprosiliśmy dzieci na prawdziwie polską kolację. S. Alicja i Asia zrobiły dla dzieci kopytka z mięsem i kapustą. Dzieciom nie mogło nie smakować, gdyż s. Alicja zagroziła, że jak ktoś nie polubi polskiego jedzenia to nie ma szans na wyjazd do Polski i już zawsze będzie jeść ugali ;) W tym momencie dzieci ze smakiem pochłonęły kopytka. Następnie na deser dostały swoje ukochane cukierki i wróciły do domu. K i M



czwartek, 4 sierpnia 2011

Wyprawa do Meru

Laare polubiłyśmy tak bardzo, że przez ostatni czas nie opuszczałyśmy jego okolic, byłyśmy jedynie w kilku wioskach nieopodal, aby odwiedzić nasze dzieci. Jednak przyszedł czas, kiedy w naszej misyjnej spiżarce zabrakło niektórych produktów, a w naszej wiosce nie można ich kupić, dlatego razem z s. Alicją, Asią i Markiem wyruszyłyśmy wczoraj do Meru. Meru to duża miejscowość oddalona od Laare 60 km, w której jest Nakumatt – nasz ulubiony supermarket, w którym czuć powiew Europy – generalnie można tam kupić wszystko. Do Meru pojechaliśmy matatu.
Matatu to afrykański środek transportu w którym podróżują zarówno ludzie, ich ogromne bagaże i zakupy, jak i zwierzęta. Głównym celem kierującego matatu i jego pomocnika, który zbiera pieniądze za podróż jest namówienie jak największej ilości osób do tego, aby wsiadły do ich matatu. I takim sposobem w 15-osobowym aucie podróżuje zwykle ponad 20 osób. Wczoraj w pewnym momencie było nas 25 osób. Jedynymi osobami, które dziwią się tej ilości osób w aucie jesteśmy my, dla Kenijczyków to zupełnie normalna sprawa i cieszą się, że w ogóle mogą jechać. Oprócz dużych matatu na afrykańskich drogach są też mniejsze, 5-osobowe auta. Kiedy jechałyśmy do Meru po raz pierwszy podróżowałyśmy w takim 5-osobowym matatu typu kombi  w 13 osób. Nie możemy nie wspomnieć o tym, że w matatu bardzo często puszczana jest głośna muzyka, a żeby nie stresować pasażerów liczniki zawsze wskazują nie więcej jak 80 km/h, przy czym matatu gna zdecydowanie szybciej. Ostatnim razem licznik naszego matatu przez całą drogę wskazywał 0 km/h. 
Co więcej spora część kierowców matatu w ogóle nieposiada prawa jazdy. Policja jest tak skorumpowana, że wystarczy niewielka łapówka i przeładowane auto mknie dalej po afrykańskiej drodze. Wczoraj jechało nam się bardzo przyjemnie, kierowcy byli dumni, że mogą wieźć aż 5 mzungu, a panowie którzy jechali na targ miraa częstowali nas swoimi produktami.  Przed Meru miał miejsce wypadek i wszystkie matatu zawracały, nasze również – kierowca jednak wjechał w las i bez większych problemów, po licznych leśnych drogach, ominęliśmy miejsce wypadku i mogliśmy podróżować dalej.Gdy dojechaliśmy do Meru od razu skierowaliśmy się w stronę bazaru, gdyż obydwie uwielbiamy afrykański rynek. Niestety targowisko nie było duże, ponieważ nie był to dzień targowy. Niemniej jednak zobaczyliśmy targ miraa, a także zwykły targ z owocami i warzywami oraz ubraniami.

Po zakupach postanowiliśmy udać się do najlepszej restauracji w mieście, aby zjeść obiad. W Vienna Restaurant podają bardzo przez nas lubiane pierożki samosa – ciasto francuskie wypełnione farszem z mielonego mięsa wołowego, z cebulą i przyprawami, smażone na głębokim oleju. Po obiedzie koniecznie chcieliśmy udać się do Muzeum, aby zobaczyć (jak napisano w przewodniku) trochę źle wypchanych zwierząt. Niestety cena biletu – 500 KSH czyli 5 euro skutecznie nas zniechęciła i zrezygnowaliśmy. Trochę zawiedzeni skierowaliśmy swe kroki w kierunku Nakumattu. Po godzinie wyszliśmy obładowani zakupami. Jaka to radość kupić jogurt truskawkowy albo snikersa! Złapaliśmy matatu do Maua, które było bardzo komfortowe i prawie wcale nie miało nadliczbowych pasażerów. Następnie w Maua przesiedliśmy się do matatu do Laare, gdyż z Meru nie kursuje żaden bezpośredni matatu do Laare. W tym matatu razem z nami podróżowała także kura. Kiedy dojechaliśmy do naszej wioski, było już prawie ciemno, a okazało się, że w naszym domu nie ma prądu. Na szczęście prąd pojawił się, kiedy zasiadaliśmy już do pysznej kolacji zrobionej przez nasze siostry – Makenę i Monicę. K i M

wtorek, 2 sierpnia 2011

Paczka dla dziecka

Wiele osób pyta nas czy jest możliwość przesłania swojemu dziecku paczki z prezentami, więc odpowiadamy – jest! Dzieci bardzo cieszą się z każdej paczki, jest to dla nich znak, że ktoś o nich stale pamięta i troszczy się o nie. Niejednokrotnie dostają rzeczy o jakich tutaj można tylko pomarzyć. Jednak wysłanie paczki dla dziecka wiąże się z kosztami, które ponosi również s. Alicja – odbiór paczki z Polski kosztuje bowiem około 20 euro. Tak więc jeśli rodzina adopcyjna chce przesłać paczkę dla swojego dziecka w Laare najlepiej jeśli wpłaci dodatkowe 20 euro na konto fundacji Czynmy Dobro, dzięki temu s. Alicja nie będzie musiała martwić się o pieniądze na odebranie paczki. Istnieje jeszcze druga możliwość sprawiania dziecku w Laare przyjemności . Można zatem przelać dodatkowe pieniądze na konto fundacji, a my na miejscu kupimy to co potrzebne jest danemu dziecku.

Podajemy listę rzeczy najbardziej potrzebnych i najczęściej kupowanych z uwzględnieniem ich cen:

Koc – od 4 do 10 euro
Kołdra – ok. 20 euro
Buty – ok. 10 euro
Kurtka – 5 euro
Spodnie – 10 euro
Sukienka na niedziele – 15 euro
Zabawka lepszej jakości  np. lalka albo samochód – ok. 20 euro, piłka ok. 10 euro
Kosmetyki czyli mydło i wazelina – to właściwie jedyne kosmetyki jakich dzieci tutaj używają ok. 2 euro

Little Misionary Sisters of Charity
s. Alicja Kaszczuk
P.O. BOX 149
Laare, Meru North
Kenya

Adres na ktory mozna wysylac paczki