czwartek, 4 sierpnia 2011

Wyprawa do Meru

Laare polubiłyśmy tak bardzo, że przez ostatni czas nie opuszczałyśmy jego okolic, byłyśmy jedynie w kilku wioskach nieopodal, aby odwiedzić nasze dzieci. Jednak przyszedł czas, kiedy w naszej misyjnej spiżarce zabrakło niektórych produktów, a w naszej wiosce nie można ich kupić, dlatego razem z s. Alicją, Asią i Markiem wyruszyłyśmy wczoraj do Meru. Meru to duża miejscowość oddalona od Laare 60 km, w której jest Nakumatt – nasz ulubiony supermarket, w którym czuć powiew Europy – generalnie można tam kupić wszystko. Do Meru pojechaliśmy matatu.
Matatu to afrykański środek transportu w którym podróżują zarówno ludzie, ich ogromne bagaże i zakupy, jak i zwierzęta. Głównym celem kierującego matatu i jego pomocnika, który zbiera pieniądze za podróż jest namówienie jak największej ilości osób do tego, aby wsiadły do ich matatu. I takim sposobem w 15-osobowym aucie podróżuje zwykle ponad 20 osób. Wczoraj w pewnym momencie było nas 25 osób. Jedynymi osobami, które dziwią się tej ilości osób w aucie jesteśmy my, dla Kenijczyków to zupełnie normalna sprawa i cieszą się, że w ogóle mogą jechać. Oprócz dużych matatu na afrykańskich drogach są też mniejsze, 5-osobowe auta. Kiedy jechałyśmy do Meru po raz pierwszy podróżowałyśmy w takim 5-osobowym matatu typu kombi  w 13 osób. Nie możemy nie wspomnieć o tym, że w matatu bardzo często puszczana jest głośna muzyka, a żeby nie stresować pasażerów liczniki zawsze wskazują nie więcej jak 80 km/h, przy czym matatu gna zdecydowanie szybciej. Ostatnim razem licznik naszego matatu przez całą drogę wskazywał 0 km/h. 
Co więcej spora część kierowców matatu w ogóle nieposiada prawa jazdy. Policja jest tak skorumpowana, że wystarczy niewielka łapówka i przeładowane auto mknie dalej po afrykańskiej drodze. Wczoraj jechało nam się bardzo przyjemnie, kierowcy byli dumni, że mogą wieźć aż 5 mzungu, a panowie którzy jechali na targ miraa częstowali nas swoimi produktami.  Przed Meru miał miejsce wypadek i wszystkie matatu zawracały, nasze również – kierowca jednak wjechał w las i bez większych problemów, po licznych leśnych drogach, ominęliśmy miejsce wypadku i mogliśmy podróżować dalej.Gdy dojechaliśmy do Meru od razu skierowaliśmy się w stronę bazaru, gdyż obydwie uwielbiamy afrykański rynek. Niestety targowisko nie było duże, ponieważ nie był to dzień targowy. Niemniej jednak zobaczyliśmy targ miraa, a także zwykły targ z owocami i warzywami oraz ubraniami.

Po zakupach postanowiliśmy udać się do najlepszej restauracji w mieście, aby zjeść obiad. W Vienna Restaurant podają bardzo przez nas lubiane pierożki samosa – ciasto francuskie wypełnione farszem z mielonego mięsa wołowego, z cebulą i przyprawami, smażone na głębokim oleju. Po obiedzie koniecznie chcieliśmy udać się do Muzeum, aby zobaczyć (jak napisano w przewodniku) trochę źle wypchanych zwierząt. Niestety cena biletu – 500 KSH czyli 5 euro skutecznie nas zniechęciła i zrezygnowaliśmy. Trochę zawiedzeni skierowaliśmy swe kroki w kierunku Nakumattu. Po godzinie wyszliśmy obładowani zakupami. Jaka to radość kupić jogurt truskawkowy albo snikersa! Złapaliśmy matatu do Maua, które było bardzo komfortowe i prawie wcale nie miało nadliczbowych pasażerów. Następnie w Maua przesiedliśmy się do matatu do Laare, gdyż z Meru nie kursuje żaden bezpośredni matatu do Laare. W tym matatu razem z nami podróżowała także kura. Kiedy dojechaliśmy do naszej wioski, było już prawie ciemno, a okazało się, że w naszym domu nie ma prądu. Na szczęście prąd pojawił się, kiedy zasiadaliśmy już do pysznej kolacji zrobionej przez nasze siostry – Makenę i Monicę. K i M

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz