poniedziałek, 31 października 2011

Kolejny solar w wiosce


Dzieki Pani Barbarze, ktora odwiedzila nas w pazdzierniku, kolejny solar zamontowany zostal na dachu, produkuje prad i rozswietla ciemnosci w domu naszych dzieci.


Dzis odwiedzila nas mama rodziny opowiadajac jak dziewczynki godzinami kontemplowaly zarowke i ile radosci z tej jednej zarowki zagoscilo w progach ich domu. A Pani Basia na to skromnie...A niech im sluzy! Ja wiem jedno, ze te ostatnie tygodnie to najpiekniejsze chwile jakie w zyciu przezyly moje dziewczyny. Spotkanie z biala mama, ktora mysli o nich i troszczy sie, choc mieszka tak daleko, wyjazd na zakupy do Meru oddalonego od naszej wioski o 60 km, gdy zadna z nich nigdy w zyciu nie siedziala nawet w samochodzie, obiad w restauracji, gdzie mozna bylo ogladac telewizyjny program, zakupy, a teraz swiatlo w domu...dziewczyny wspominaja te chwile zarysowujac cale kartki papieru. Jest tam doslownie wszystko: mama Barbara, wielki sklep, samochod, ubrania, siostry w zielonych habitach:) itd... Purity maluje swoj dom, w ktorym zamiast zarowki rozblyslo slonce....


poniedziałek, 24 października 2011

Moja magiczna podróż do Alicji z Krainy Czarów


Kiedy Alicja ze znanej nam bajki była małą dziewczynką, pobiegła za Białym Króliczkiem i wpadła do jego nory. Niespodziewanie znalazła się w fantastycznym świecie, gdzie znana nam logika zdarzeń na nic nie może się przydać, bo tutaj jest świat inny, magiczny, nieznany. I tak zaczyna się moja ukochana bajka…
A teraz wyruszam w podróż do innej Alicji, Siostry Alicji Kaszczuk, która pobiegła za swoim powołaniem, wpadła w wir nieznanych nam, Europejczykom, zdarzeń i problemów, a radzi sobie z nimi tak, że każdy kto ją spotka i choć trochę zrozumie na czym polega jej trud, spotkania tego na pewno nigdy nie zapomni…
Do Kenii wracam chętnie, bo ciągle jestem pod ogromnym wrażeniem moich zeszłorocznych wakacji, ale tym razem chcę przekroczyć próg mało dostępny dla przeciętnego turysty. Teraz mam poznać 3 siostrzyczki, które adoptowałam na odległość i dotknąć choć trochę prawdziwego życia w Kenii.
Zgodnie z informacją diakonii misyjnej adopcja na odległość „ jest to forma pomocy ubogim dzieciom, która służy tworzeniu partnerstwa między nimi a ofiarodawcami (rodzinami, osobami indywidualnymi, czy grupami osób takimi jak nasza). Darczyńcy deklarują się, podpisując umowę o przyjęciu pod opiekę dziecka lub dzieci. Opieka ma formę comiesięcznych opłat na wyżywienie, odzież, kształcenie, ochronę zdrowia i inne potrzeby dzieci”.
Dobre to i sprawiedliwe, ale jakże trudne jest to tworzenie partnerstwa na tak wielką odległość, kiedy dzielą nas nie tylko tysiące kilometrów, ale przede wszystkim niezwykle trudne do pojęcia różnice kulturowe.
Co właściwie wiemy o tradycjach panujących w Laare, jak bardzo są nietykalne, jak czasem bardzo szkodliwe?
Jak skuteczne jest niesienie naszej pomocy, kiedy nasze najszczersze i najlepsze intencje tak łatwo mogą rozbić się o owe odwieczne obyczaje i pękną jak bańka mydlana.
Co jeszcze możemy zrobić i co nam wolno, a czego już nie?
No tak – przesadzam z tymi wątpliwościami, ale je mam i mam też okazję znaleźć choć część odpowiedzi u źródeł, więc jadę!
Do misji w Laare docieram 19 października około południa. Z siostrami Alicją i Makeną wyruszamy do szkoły, żeby odebrać moje dziewczynki. Dziewczynki spotykamy po drodze, bo zajęcia już się skończyły. W drodze do misji mam też coś na kształt wywiadówki. Dziewczynki wręczają mi swoje dzienniczki ucznia i z pomocą Siostry Alicji i mojego kenijskiego przewodnika, Robinsona, dowiaduję się, co znaczą zawarte w nich tajemnicze zapisy. Okazuje się, że dwie starsze dziewczynki radzą sobie bardzo dobrze, a najmłodsza…być może kiedyś też będzie……

Siostra Alicja częstuje nas obiadem. Mam okazję porozmawiać o bieżących problemach i dowiedzieć się czegoś więcej o Laare, o ludziach, o ich sytuacji. Uświadamiam sobie, że w pewnym sensie wylądowałam na innej planecie. Dziwi mnie tak wiele spraw, a niektóre działania żyjących tu osób są po prostu dla mnie niezrozumiałe. Moje dramatyczne próby ogarnięcia tego wszystkiego przerywa siostra Alicja, wręczając mi gumowce. Idziemy do domku moich dziewczynek, które mieszkają na wzgórzu. W Laare mocno popadało, więc wspinaczka jest dla nas niemałym wyzwaniem.
Docieramy i widzę …relatywnie. Coś mi się zdaje, bo moim punktem odniesienia są standardy znane mi z Polski, ale Siostra Alicja szybciutko to moje widzenie koryguje: nie jest wcale tak bardzo źle, a właściwie, to jest całkiem nieźle. Uspokajam się. W końcu przybyłam do innego świata, więc wierzę tym, którzy go znają.

Ruszamy w dół w tych nieszczęsnych gumowcach założonych na gołe stopy i dzielnie docieramy do czekającego na mnie przewodnika. Jutro wybieramy się na zakupy, więc ustalamy miejsce i czas spotkania.

Nazajutrz spotykamy się w misji. Dziewczynki czekają na mnie przy bramie. Trochę się wstydzą, ale ciekawość zwycięża. Tyle że ja mam jeden malutki problem – niestety (tak się jakoś złożyło…) nie znam ani Kimeru, ani Kiswahili, więc pozostają gesty, dopóki nie dołączy do nas Siostra Makena, żeby nas wesprzeć językowo.



Zakupy to wspaniała przygoda. Dziewczynki są bardzo szczęśliwe, a ja jeszcze bardziej. Obraz świata, który odwiedziłam wcale mi się dardzo nie rozjaśnił. Wizyta była stanowczo za krótka, więc skoncentrowałam się na tym, co mogłam załatwić, no i wracam. W samolocie zamykam oczy i widzę te moje dziewczyny, jak się radośnie śmieją i ciągle jeszcze słyszę ich śpiew.



 
A Siostra Alicja została. Pewnie już dawno przestała zadawać tyle pytań, tylko działa i to działa skutecznie.
I pewnie z braku czasu nigdy nie napisze swojej wersji "Alicji w Krainie Czarów", a szkoda bo byłby to bestseller…

piątek, 21 października 2011

I tak zle, i tak niedobrze

Zle bo nie padalo od dawna i susza dala sie nam we znaki, teraz pada ulewny deszcz kazdego dnia a my martwimy sie bo zalewa szkole w Amungenti.W Laare radzimy sobie dobrze, dzieci chodza do szkoly i ciesza sie bo wiedza, ze po deszczu beda wakacje. U nas wakacje rozpoczna sie z koncem listopada, a nowy rok szkolny zaczynamy w styczniu. Teraz mamy juz z gorki, w listopadzie w zasadze zostana nam tylko egzaminy i podsumowanie roku szkolnego. 

W Amungenti, gdzie rowniez chodza do szkoly dzieci objete naszym projektem adopcji zanim nadejda wakacje musimy uporac sie z ogromnym problemem: Nie mozna dluzej czekac z pokryciem dachem nowopowstalych budynkow szkolnych. Ufam Opatrznosci Bozej i wiem, ze jakos sobie z tym poradzimy, po raz kolejny prosze o to, by wspolnymi silami zebrac pieniadze na zakup desek i blachy falistej, by nadchodzace deszcze nie zniszczyly prac juz wykonanych. Pisze o tym Jarek, wolontariusz, ktory byl u nas w czasie ostatnich wakacji i widzial jak to wszystko wyglada. Zaplanowany budzet na dokonczenie klas niespodziewanie trzeba bylo przekazac na spalony internat, by dzieci nie zostaly odeslane do domow i by mogly w normalnych warunkach kontynuowac nauke. Stad tez zabraklo nam na wykonczenie szkoly. W dolnych klasach dzieci powinny od stycznia rozpoczac nauke, dwie klasy zostaly juz prawie calkowice wykonczone, wszystko jest swiezo pomalowane, wytynkowane i polozona jest instalacja elektryczna. Bez zabezpiecznia dachu, szkody beda wieksze niz prace ktore pozostaly do wykonania.
Podaje namiary na konto i dokladny opis sytuacji w szkole w Amungenti:

piątek, 7 października 2011

Woda to zycie


  
  Przedluzajaca sie pora sucha sprawia, ze zapasy wody koncza sie i ludzie zaczynaja cierpiec z powodu suszy. Ostatni tydzien byl dramatyczny, bo wszystkie okoliczne zbiorniki wodne wyschly i jedynym miejscem, w ktorym mozna bylo dostac buklak wody byla nasz misja. W misji w ubieglym roku z pomoca przyjaciol z Wloch wybudowana zostala ogromna cementowa cysterna. Setki ludzi przychodzi i czeka od rana do wieczora na swoja kolejke.

 
W cysternie miesci sie 180 tys litrow, to sporo, jednak potrzeby sa niewspolmiernie wieksze, stad woda w chwili obecnej jest wydzielana, kazda osoba moze zaczerpnac tylko jeden plastkiowy karnister, w ktorym miesci sie 20 litrow. Dramatycznie wyglada stuacja przed kosciolem, ludzie koczuja tutaj cala noc, by zajac swoja kolejke i czekaja cierpliwie, az inni przed nimi napelnia swoje karnistry. Czasami kobiety stojac za woda, nie sa w stanie zrobic nic wiecej w zagrodzie, nie moga pojsc do pracy, by najac sie do prac polowych, nie maja tez mozliwosci ani czasu, by ugotowac cos swoim dzieciom. Dzieci bardzo czesto nie ida teraz do szkoly, tylko glodne i zziebniete stoja od rana w kolejce ze swoim buklakiem.



 Dzis jedna z kobiet czekajacych na wode powiedziala mi, ze jest tak slaba, ze nie doniesie wody do swego mieszkania, wiec za 20 szylingow wynajela osla, gdy zapytalam sie dlaczego nie kupi chleba za te pieniadze, odpowiedziala: "Siostro bez jedzenia moje dzieci wytrzymaja nawet dwa dni, bez wody ani chwili dluzej. Musze szybko wracac do wioski, nie moge jesc, gdy wiem, ze tam na mnie czekaja glodne i spragnione dzieci." 
Ostatnie miesiace byly naprawde spokojne, az dziwilismy sie, ze tak dlugo mamy w wiosce wode, w tej chwili jest ona na wage zlota, ludzie zaczynaja chorowac i sytuacja z dnia na dzien wyglada coraz bardziej dramatycznie. Cierpia tez zwierzeta, bez wody i jedzenia pada bydlo w wioskach, a ludzie przyprowadzaja swoje krowy tuz przed kosciol, by choc niewieka iloscia wody je napoic. Wszyscy oczekujemy w nadziei, ze wkrotce nadejdzie pora deszczowa i rozwiaze problem, a jeszcze wieksza nadzieja jest projekt na studnie glebinowa, ktora wykopiemy jak Bog da na naszym podworku. Tak naprawde nie padalo tu juz od 2008 roku, w czasie pory deszczowej pojawiaja sie tylko przelotne deszcze, ale nawet taki przelotny deszcz bedzie dla nas ogromna ulga. W polowie pazdziernika spodziewamy sie, ze zacznie padac.

Moje najwieksze marzenie to studnia...studnia dla naszych dzieci, studnia dla szkoly i studnia dla miejscowej ludnosci z gwarancja na 200 lat. Bedzie pieknie!

wtorek, 4 października 2011

Bog jest radoscia!

Bog jest radoscia dlatego przed swoj dom wystawil slonce!
Sw Franciszek z Asyzu


  Dzis wspomnienie Biedaczyny z Asyzu, jednego z moich ukochanych swietych. I choc nie palam w chwili obecnej az takim wielkim entuzjazmem do naszego Brata Slonce, bo nam kompletnie wysuszyl nasza Siostre Ziemie i wody brakuje, ale razem z Franciszkiem dziekuje Bogu za dar radosci! Bog mieszka w Laare i odkrywa przed nami swoja obecnosc w RADOSCI.
Ja odkad zyje nie mialam tak radosnego oblicza o godzinie 6 rano jak te nasze dzieciaki czekajace w kolejce na kubek herbaty i kawalek chleba. Radosc bije tu z kazdego zakatka podworka, czasem tej radosci trzeba troche poszukac, slyszac tylko jak sie zagniezdza w najciemniejszym narozniku pokoju pod lozeczkami dla niemowlat.
To maly Vikliff - radosc w najczystszej postaci znalazl sobie nowa kryjowke, do ktorej od rana niestrudzenie probuje przekonac swoje starsze kolezanki Wandzie i Michele, dzieki Bogu bezskutecznie. Dziewczyny nie maja ochoty na wczolgiwanie sie pod lozeczka.

Radosc sama to nasze niemowlaki blizniaki, ktore beztrosko ogladaja otaczajacy je swiat i ludzi pochylajacych sie nad nimi. 


Radosci duzo to moje dorastajace dziewczeta, ktore wczoraj po szkole przybiegly z wazonami zrobionymi z tykwy z prosba o dostarczenie prezentow do naszych wolontariuszek. 
Nie zapomnialy o nikim: Jarek, Asia, Marek, Klaudia, Monika, Claudia. Malgosia. Kochani wolontariusze prezenty do odbioru w Laare, zapraszam! Radoscia jest mala Blessy, ktorej mama na dobranoc opowiada teraz bajki :" Jak bedziesz grzeczna dziewczynka coreczko to i do ciebie kiedys przyjedzie taka Mama z Polski jak mama Naomi i tez cie mocno pokocha...


Radoscia sa moje Siostry, skarby najdrozsze nieoszacowane. Wczoraj wrocily z Nairobi ze spotkania siostr Juniorystek, dzis juz od rana pracuja z radoscia i entuzjazmem, s.Stella w szkole, s Makena z dziecmi u lekarza, a s Catcherine zostawila wszystko i w nocy pojechala z chorym chlopcem do szpitala w Nairobi. A najwieksza radoscia na dzis jest grupa aspirantek, ktore dotarly do nas wczoraj wieczorem, Dziewczyny przygladajac sie naszemu zakonnemu zyciu pragna odnalezc swoje powolanie, powolanie do sluzby w radosci.. ogarniam je modlitwa i sw. Franciszkowi polecam. Niech nasladujac sw. Biedaczyne z Asyzu z radoscia zyja i sluza najubozszym. Acha i jeszcze jedna radosc franciszkowa to mala Arka Noego w Laare, wszystkie kozy, owce, koty, psy, kury, koguty, kurczaki, kroliki, krowy i jedno ciele to tez radosne znaki Bozej Opatrznosci. Deo gratias!

poniedziałek, 3 października 2011

No i narobilo sie!

Klaudia i Monika wyjechaly z misji zostawiajac mnie z blogiem. Nie wiem co poczac, bo juz na sam poczatek czarno to widze.
Kochani, ja do takich rzeczy nie nadaje sie!
Ja tu moge po gorach i dolinach biegac, by dzieci i ich rodziny odwiedzac, ryz i fasole gotowac, matatu jezdzic w te i nazad, ale bloga redagowac nie potrafie! Wybaczcie, ale ja nie mam polotu w pisaniu, nie mam czasu, nie mam tak bystrego oka jak moje wolontariuszki, by z zapalem opisywac wam kazdy dzien w misji wylapujac co ciekawsze historie
z naszej szarej codziennosci, uff nie mam tu nawet polskiej czcionki :( Sama nie wiem w co ja sie pakuje i jak sobie poradze jednak sporbowac musze.


Po pierwsze obiecalam najlepszym wolontariuszkom na swiecie i zawiesc nie chce, a po drugie, gdy widze, ze zagladaja tu ludzie z kazdego kranca swiata zawiesc nie moge. Bede pisala,ale miejcie cierpliwosc i wyrozumialosc dla mnie.

 Z pozdrowieniami spod rownikowego slonca Laare   s.Alicja