Czas biegnie tak szybko, tyle dzieje się tu każdego dnia, a
na blogu głucha cisza..mam nadzieje, że wolontariusze, którzy lada chwila
lądują w naszej wiosce nadrobią zaległości i uaktualnia wszystkie zmiany i
wydarzenia.
Ja pisze dziś tylko kilka słów, by pokazać, jak niesamowicie działa
Pan Bóg zdumiewając swoją cierpliwością i miłością. Czuję się odpowiedzialna
za te historię, bo to ja ją spisywałam od początku i poniekąd uczyniłam
wszystkich czytelników świadkami Bożej tajemnicy. Już jakiś czas temu pisałam o
ubogiej rodzinie przez którą Pan Bóg przyszedł do nas i zamieszkał razem z
nami... potrzeba było czasu, wielu doświadczeń Jego delikatnej obecności i
prowadzenia, by On sam mógł zamieszkać nie tylko wśród nas, ale także w tej
rodzinie.
Bieda i głód odczłowieczyły bowiem tych ubogich ludzi tak, że czasem
zachowywali się jak zwierzęta. Ojciec na każdą prośbę żony spluwał jej w twarz,
by wyrazić w ten sposób, że gardzi każda jej prośba. Dzieci wyjadały z ziemi
rzucone kurom ziarna kukurydzy i fasoli, a matka przeklinała każdy dzień swego
życia, nie widząc w tym całym bólu i cierpieniu żadnego sensu.
Pierwsze
wsparcie jakie otrzymała rodzina od nas, to po prostu fakt, że wszyscy najedli
się do syta, później powoli ogarnialiśmy inne rzeczy, uporządkowaliśmy im
lepiankę, postarałyśmy się, by nie spali na klepisku ale na materacach,
leczyliśmy miesiącami ich stopy wyjedzone przez robaki. Na koniec posłaliśmy
wszystkie dzieci do szkoły. Uwielbiam ten moment, gdy z zastraszonych brzydkich
kaczątek wybijają się do lotu nowe stworzenia, pełne radości i nadziei, że
teraz już będzie tylko lepiej. Wtedy sama byłam przekonana, że ta przygoda
miłosierdzia zbliża się ku końcowi, bo rodzina jest już prawie samodzielna i
może wracać na swoje włości.
Pan Bóg miał trochę inny scenariusz...w ostatni z
wieczorów spędzonych w misji ojciec rodziny niespodziewanie zapytał: dlaczego
nam pomagacie? Przecież my wam się za to dobro nigdy nie odwdzięczmy? Wtedy
opowiedzieliśmy im historie o tym, jak to sam Bóg przyszedł do nas w to niedzielne
popołudnie, gdy po raz pierwszy zapukali do drzwi naszej misji. Wtedy ojciec,
po długim namyśle patrząc na gromadkę swoich dzieci i na swoją żonę zapytał
nieśmiało, czy oni wszyscy nie mogliby zostać ochrzczeni. Odprowadzając ich do
domu tłumaczyliśmy, że do chrztu trzeba się przygotować, uczestniczyć w
katechezie, porozmawiać z proboszczem, ale to byłoby najpiękniejszym dowodem
wdzięczności i zaufania Panu Bogu, wiec cieszą nas takie pragnienia. Później
długo, długo była cisza, myślałam, że emocje opadły a z nimi i wdzięczność i
pragnienie zostania chrześcijaninem. Do głowy mi nie przyszło, że w tym czasie
ojciec i matka w pocie czoła zdobywali konieczną wiedzę, oboje byli
analfabetami, wiec wszystkie informacje musieli przyswoić sobie poprzez powtarzanie.
Katechista, który przygotowywał ich do chrztu był pod wrażeniem ich
determinacji. W przygotowania do chrztu zaczęła angażować się cała wioska. Gdy
informacja z zaproszeniem na ślub dotarła do nas nie mogłam uwierzyć, ze to
wszystko dzieje się naprawdę. Ludzie z wioski pomagali, tłumaczyli znaczenie
sakramentów, przykazania kościelne, wspólnie odmawiali różaniec na ich
podwórku. Później w prezencie ślubnym sąsiedzi postawili im drewniany domek, a
my dorzuciliśmy od sióstr i dzieci łóżka, materace i koce. W uroczystości
ślubnej uczestniczyły wszystkie moje siostry, to była dla nas wszystkich
kolejna lekcja Bożej miłości i troski. Po raz pierwszy uczestniczyłam w tak
wzniosłej uroczystości, w tak pięknej chwili, w tak głębokim doświadczeniu
Bożego działania. On sam. Bóg objawił się w cudzie miłości. Tylko On. Cała
rodzina przyjęła sakrament chrztu świętego, ja płakałam ze wzruszenia. Później
rodzice otrzymali Pierwsza Komunię Świętą i złożyli uroczyście przysięgę
małżeńską. Widziałam ich trzymających się za ręce, ślubujących sobie miłość,
prosząc Boga o błogosławieństwo i wsparcie.
A przed oczyma miałam jeszcze obraz
ojca spluwającego na twarz żony i jej przekleństwa na niesprawiedliwość losu.
Dziś to zupełnie inni ludzie.
Tata siedzi zawsze w kościele w pierwszej ławce z
dziećmi na kolanach, mama obok czule i z radością spogląda na wszystkich i Bogu
dziękuje za każdy nowy dzień. To są własnie te małe wielkie cuda, dla których
warto żyć i otwierać drzwi misji nawet w niedzielne popołudnie... Deo gratias!