Ndumuru - zapomniana wioska w sercu sawanny i niezapomniane
chwile wśród tych, do których nas Pan
Bóg posyła codziennie. Proboszcz twierdzi, że jestem pierwszą siostrą zakonną,
która postawiła stopę na stepach sawanny w Ndumuru.
Historyczny moment i
ogromne wzruszenie, bo jakoś trudno to wszystko sobie wyobrazić. Ja? Pierwsza?
Niesamowite! Do wioski Ndumuru jeździliśmy już od początku pobytu w Laare i za
każdym razem wracaliśmy z postanowieniem, że trzeba coś zrobić, by ci ludzie, nasi
parafianie, poczuli się choć trochę częścią wspólnoty. Ndumuru to odległość tylko trzydziestu km od Laare, najbardziej
oddalona kaplica dojazdowa parafii, która w porze deszczowej zupełnie zostaje
odcięta od reszty świata. Dzieciaki do najbliższej szkoły chodzą pieszo po 18
km i często po prostu tam nie docierają, bo są tak głodne i spragnione, ze
zatrzymują się przy pierwszym lepszym stadzie kóz, krów lub wielbłądów,
pomagają pasać bydło, by w zamian dostać kubek mleka. I gdy w Laare dzieciaki
próbowały poznawać powoli tajniki komputera tam na sawannie, w tym samym czasie
dzieci uciekały ze swoimi stadami, bo Nomadowie somalijscy z łukami i strzałami
w rękach forsowali dostęp do wody. Inny świat, ale te same dziecięce marzenia.
Dzieci
z Ndumuru marzyły o szkole od dawna.
Początkowo planowaliśmy przywozić je
codziennie do szkoły w Laare, niestety realia sawanny przeszkadzały nam, bo
albo drogi w czasie deszczu były nieprzejezdne, albo stada w czasie suszy
potrzebowały zmienić miejsce pobytu szukając bardziej urodzajnych ziem z
dostępem do wody i tam trzeba było od nowa szukać dzieci. W ostatnich latach
zmieniło się jednak to, ze studnia dla słoni w parku została wyremontowana i
oddana do użytku wioski. Odtąd lud nomadów z Ndumuru zaczął prowadzić osiadły
tryb życia starając się zabezpieczyć byt swoim rodzinom i stadom skupiając się
wokół studni. Rodzice zaczęli uprawiać
handel z wędrującymi ludami nomadów somalijskich, a dzieciaki coraz
intensywniej marzyły o zeszytach i książkach. Marzenie o szkole dla nich zaczęło kiełkować gdzieś tam w głębi serca i
każde odwiedziny na sawannie umacniały mnie w przekonaniu, ze trzeba coś z tym
zrobić. Na szczęście, równocześnie te same pragnienia zasiał Pan Bóg w sercu
mego proboszcza, wiec szybko znalazłam zrozumienie i pomoc, dziś pośród
stepów sawanny widać już owoce naszych
marzeń, które w tym tygodniu pokryjemy dachem. Jest szkoła!
Deo gratias!
Ogromne dzięki należą się tu proboszczowi, bo to dzięki niemu wszystko nabiera
realnych kształtów. Wczoraj ze wzruszeniem patrzyłam na matki, które z ogromna
wdzięcznością i radością zapisywały swoje pociechy do naszej misyjnej szkoły.
Mierzyłam zakurzone stopki maluchów, które już za chwile założą swoje pierwsze
w życiu buty, przymierzałam mundurki szkolne i byłam pewna, że to jest właśnie
święto Objawienia Pańskiego. Trzej Królowie przynieśli dary do ubogiego żłóbka,
by Bogu samemu cześć oddać i chwałę a my
dziś odkrywamy ubogiego Chrystusa właśnie w tych najuboższych z ubogich i on
sam jest naszą nadzieją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz