Ostatnie dni mijają bardzo intensywnie z uwagi na to, że nasz wolontariat w Laare dobiega końca. W środę byłyśmy na zakupach, aby zrealizować kolejne prośby od sponsorów. W czwartek odwiedziłyśmy część dzieci z Athiru. Athiru to wioska, w której większość rodzin ma własne drzewa miraa, z uwagi na co mieszkańcy nie są aż tak skrajnie biedni jak w Laare. Wiele naszych dzieci uczy się bardzo dobrze. Również warunki w ich domach są całkiem przyzwoite. Widać, że rodzice lub opiekunowie bardzo troszczą się o swoje dzieci, a takim ludziom naprawdę warto pomagać. Miałyśmy w planie odwiedzić wszystkie dzieci jednak na miejscu okazało się, że część z nich pojechała na wycieczkę do Nairobi. Postanowiłyśmy wiec odwiedzić tylko te dzieci, które są w szkole, a resztę zostawić na wtorek. Te odwiedziny były bardzo męczące. Dzieci mieszkają bardzo daleko od siebie, a my wszędzie chodziłyśmy pieszo. Na szczęście rodziny przyjmowały nas bardzo serdecznie, jedni częstowali bananami, kolejni podjęli nas obiadem, chai (tutejszą herbatą), a na deser coca-colą. U kolejnej rodziny znowu musiałyśmy napić się chai, gdyż nie chciałyśmy naszą odmową robić jej przykrości. Jedna z mam, kiedy usłyszała o tym, że będziemy robić zdjęcie przeprosiła nas na chwilę i pobiegła się przygotować, tak aby jak najlepiej się prezentować.
Po wielu godzinach marszu wreszcie opuściłyśmy ostatni dom i udałyśmy się w drogę powrotną z nadzieją, że szybko znajdziemy jakieś piki-piki (motor), który zawiezie nas do domu. Niestety potrzebowałyśmy całkiem wolnego piki-piki, ponieważ byłyśmy we trzy. Wszystkie mijające nas piki-piki miały już przynajmniej jednego pasażera. Na szczęście w naszym kierunku jechał jeden samochód i kierowca zgodził się nas podwieźć. Podróż nie była długa, gdyż po około 5 minutach skończyło mu się paliwo. Nieco rozczarowane wysiadłyśmy i na pieszo ruszyłyśmy w drogę powrotną. Kolejnego dnia czyli dziś czekała nas wyprawa do szkoły Kabachi, w której mamy 12 dzieci. Tym razem miałyśmy do dyspozycji land rovera i kierowcę, który woził nas od domu do domu. Tamtejsze drogi bowiem są fatalne i nie da rady dotrzeć tam naszym samochodem. Wycieczkę zaczęliśmy od wizyty u dyrektora szkoły, który ugościł nas chai. Następnie zabraliśmy Crispina jednego z uczniów dla którego mieliśmy mnóstwo prezentów od sponsora i pojechaliśmy z nim do domu. Chłopiec oraz dziadek, który się nim zajmuje byli bardzo wdzięczni. Następnie wróciliśmy do szkoły, aby zabrać 11 dzieci, które planowaliśmy odwiedzić. Sytuacja tych dzieci w porównaniu z dziećmi z Athiru jest dramatyczna, większość rodzin była bardzo biedna.
Niektórzy rodzice prosili nas też o wzięcie kolejnych dzieci do adopcji. Spotykaliśmy się również z bardzo ciepłym przyjęciem. Jedna z kobiet powiedziała, że nie ma jak podziękować, jedynie co może nam ofiarować to modlitwa. Takie spontaniczne i szczere wyznania bardzo nas wzruszają. Po odwiedzeniu wszystkich rodzin wróciliśmy z dziećmi do szkoły, gdzie w cieniu zrobiliśmy sobie piknik i zjedliśmy przygotowany wcześniej przez s. Makenę lunch. Wieczorem zasiadłyśmy do pracy, aby uporządkować i wysłać informacje do sponsorów. Jednak wcześniej postanowiłyśmy zrobić pranie. Zwykle pierzemy wszystko ręcznie, ale nasze zakurzone rzeczy przestały się dopierać, postanowiłyśmy więc uprać je w pralce. Pranie w Laare to osobna historia, gdyż ciśnienie wody jest tak niskie, że trzeba dolewać wodę do pralki, aby w ogóle zaczęła prać. Niestety pech chciał, że na czas płukania akurat skończyła się bieżąca woda, więc trzeba było niemal co chwilę dolewać wodę dzbankiem. Tym sposobem pranie, które miało trwać 2 godziny, nie skończyło się do tej pory, a właśnie mija 5 godzin od kiedy się zaczęło. Takie rzeczy możliwe są tylko tutaj. K i M
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz