czwartek, 27 września 2012


Jak tu sie nie zakochac?

Ostatnio wiele czasu spedzamy z naszymi najmlodszymi dziecmi, ktore przychodza do misji codziennie lub co drugi dzien. Przed poludniem bawimy sie z nimi – gramy w pilke, przytulamy, laskoczemy – te najprostsze zabawy i troche czulosci sa dla nich ogromna radoscia czemu wyraz daja w usmiechu i coraz smielszym przytulaniu sie do nas. Po obiedzie oraz drzemce pomagamy w ich kapieli i ubieramy. Kochamy wszystkie dzieci i staramy sie rowno obdzielac je uwaga i poswieconym czasem, ale serce nie sluga i ma swoich ulubiencow.

Juz w tamtym roku pisalysmy o Wicklifie i Emmanuelu. Emmanuel poszedl do szkoly, ale jego brat codziennie przychodzi do misji. Wikus, bo tak go pieszczotliwie nazywamy jest niezlym lobuzem. Kiedy przyjechalysmy do Laare bardzo sie nas wstydzil i chowal sie przed nami w kwiaty s. Alicji. Teraz juz sie nie wstydzi i bawi sie z nami z radoscia.
 

Kolejna nasza miloscia jest Kimus, ulubieniec s. Amabilis. Kimus jest malutki i przeslodki. Po podworku biega w rozowych, gumowych klapkach, ktore co chwila mu spadaja, a kiedy probuje je zalozyc przewraca sie w uroczy sposob jednoczesnie calkowicie tarzajac sie w ziemi. Kimus uwielbia kapiele.

Mukami – jedyna dziewczynka w tym gronie. Zawsze najbardziej brudna. Na przywitanie wyciera swoja zakurzona glowke w nasze spodnie lub spodnice. Uwielbia zabawy w powietrzu i przytulanie.

Blizniaki – Moses i Diana. Moses zawsze usmiechniety, Diana zawsze z naburmuszona mina. Uwielbiaja, jak kazde male dziecko, byc noszone na rekach. Ich najlepszym przyjacielem jest Njeru, ktory zajmuje sie zwierzetami w naszej misji. Na jego widok od razu sie usmiechaja. Njeru bawi sie z  nimi i karmi je, jak tylko znajdzie na to czas. KiM

 

 

poniedziałek, 24 września 2012


Z czym wolontariusz radzic sobie musi...

 

Ostatnie dni mijają pracowicie. Tak jak już pisałysmy głownie uzupełniamy dokumenty. Jest to o tyle utrudnione, że własciwie każdego dnia spotykają nas jakies niespodzianki. I tak w piątek skonczył nam sie kolorowy tusz do drukarki, papier i klej, narzedzia kluczowe dla naszej aktualnej pracy. Te ostatnie kupiłysmy w Laare, tusz przywiozła nam s. Makena, ktora akurat wracała z Meru. Zwarte i gotowe ruszyłysmy wiec do pracy. Niestety po niedługim czasie wyłączyli nam prąd. Nie było go przez cały wieczor, noc i poranek, toteż praca staneła. W sobote rano postanowiłysmy udać sie na targ, jednak sobota nie jest tutaj dniem handlowym o czym zapomniałysmy, wiec urządziłysmy sobie spacer po Laare. Spacerujac po Laare można poczuć sie jak prawdziwa gwiazda. Wszyscy nas zaczepiali i pozdrawiali, zawsze szczegolnie żywo reaguja na nas dzieci, ktore biegną z okrzykiem „mzungu”. Po drodze spotkalysmy naszego znajomego Lawrenca, ktory wlasnie szedl do nas z wizyta. Wspolnie wybralismy sie do nowopowstalej restauracji, gdzie uraczylismy sie skokiem z mango. Pozniej Lawrence zabral nas na wycieczke po Laare. Gdy wrocilysmy okazalo sie, ze prad juz jest. Zabralysmy sie wiec do pracy. Po godzinie zabraklo nam czarnego tuszu do drukarki. Niestety tym razem nie bylo kogo prosic o przywiezienie go z odleglego Meru. Aby nie tracic czasu wymyslilysmy sobie inne zajecie. Niedziela uplynela dosc leniwie. Po popoludniowej adoracji postanowilysmy popracowac jeszcze troche nad dokumentami. Niestety po kolacji znowu wylaczono prad J

Dzisiejszy dzien rowniez obfitowal w niespodzianki. Rano okazalo sie, ze istnieje pewnien sposob na to, aby zdobyc czarny tusz do drukarki. S. Alicja posiada tusz w specjalnej duzej butelce i gdy go brakuje wstrzykuje go strzykawka do pojemniczka w ktorym oryginalnie sie znajdowal. Tego trudnego zajecia podjela sie Klaudia. Zdobyla tym samym kolejny certyfikat, ktory na pewno przyda sie w Polsce ;) Dzieki tej skomplikowanej operacji udalo nam sie zakonczyc prace, z ktora mierzylysmy sie kilka ostatnich dni.
Po poludniu nadszedl czas na pierwsze odwiedziny w tym roku. Udalysmy sie z wizyta do naszych ukochanych braci Emmanuela i Wicklifa. Od jutra zaczynamy odwiedzac dzieci, co niezmiernie nas cieszy J KiM


 

 
 

sobota, 22 września 2012


Powrót do Laare

 

Od naszego wyjazdu z Laare minął niecały rok. Od razu po powrocie do Polski zaczęłyśmy planować kolejną podróż do Kenii. Z pomocą przyszła nam Fundacja ks. Orione Czyńmy Dobro, która koordynuje projekt “Adopcja na odległość dzieci z wioski Laare”. Fundacja pomogła nam zebrać środki na wyjazd. Przed wylotem z Polski objęłyśmy również koordynację projektu. Od kilku dni jesteśmy w Laare, aby podobnie jak w ubiegłym roku odwiedzić dzieci objęte projektem i wspomóc pracę Sióstr Orionistek. Chwilowo zakopałyśmy się w porządkowaniu dokumentów  I uzupełnianiu kart, które s. Alicja założyła dla każdego dziecka. Dzieci, które są objęte pomocą jest w tej chwili 500, więc pracy przy dokumentach mamy całkiem sporo. Urozmaicamy ją sobie zabawami z dziecakami. W tej chwili w całej Kenii trwa strajk szkół. Od poniedziałku mają zostać otwarte szkoły prywatne i część dzieci wróci do nauki. Tymczasem dzieci objęte programem dożywiania spędzają u nas prawie cały dzień. Większość z nich dobrze znamy, więc cieszy nas każda wspólnie spędzona chwila.

Poza tym w naszym kenijskim domu dużo się nie zmieniło oprócz tego, że stare, piętrowe  łóżko Klaudii, na którym ja też czasem spałam, zjadły szczury i Klaudia śpi teraz na dwuosobowym, ogromnym łożu J Mamy też całkiem nowe zielone płytki w łazience dzięki, którym kurz który gromadzi się w naszej łazience jest prawie niewidoczny. Największą niespodzianką jest jednak wi-fi – teraz możemy korzystać z internetu wszędzie, potrzebujemy tylko prądu, którego często nie ma J.
Nastąpiły też zmiany personalne, ze znanych nam Sióstr pozostała oprócz s. Alicji tylko s. Makena. Naszą przewodniczką w tym roku będzie s.Agnes, ponieważ s. Makena rozpoczęła studia i pracuje w biurze. Mamy nadzieję, że już wkrótce ruszymy w drogę i zaczniemy odwiedzać dzieciaki. Póki co pozdrawamy  wszystkich czytających ze słonecznego i gorącego Laare. KiM

 

 

 

czwartek, 13 września 2012

Czekamy na wodę...

Mungu akubariki!

Ostatnie dni, a nawet tygodnie upływały nam m.in. na oczekiwaniu na rozpoczęcie prac przy budowie studni.  Wiele osób prosiłyśmy o modlitwę w tej intencji. 

W Kenii wszystko wydaje się z jednej strony o wiele prostsze niż w Polsce, ale z drugiej - życie komplikuje stosowana tu powszechnie korupcja, biurokracja i opieszałość wykonawców. W związku z planowaną budową S.M. Alicja przeżyła prawdziwe chwile grozy. Stres narastał, niepewność nie jeden raz pojawiła się w sercu. Łzy cisnęły się do oczu. My natomiast, jako wspólnota - wspierałyśmy Ją w tych dniach modlitwą i życzliwością. Dziś mamy za co Bogu dziękować - prace ruszyły pełną parą. I choć podchodzimy z rezerwą do wszelkich obietnic - jutro spodziewamy się planowanego zakończenia prac związanych z wierceniem. Kolejne etapy realizacji projektu potrwają jeszcze pewnie wiele dni, tygodni, a do ich zakończenia - pewnie długa jeszcze droga.

Bogu niech będą dzięki za TYCH, którym realizacja tego przedsięwzięcia leży na sercu! Za wszystkie osoby, które wspierają nas zarówno duchowo, jak i materialnie. Asante sana!








środa, 12 września 2012

Każdy człowiek to inny świat

Mungu akubariki!

Cieszy mnie intensywność ostatnich dni. Dziś zdołałyśmy jeszcze odwiedzić trzy nasze rodziny. Spotkaliśmy się z  chłopcami - dziećmi ulicy, którym siostra Alicja zaproponowała konkretną pomoc. Byliśmy też w Tuuru, w domu prowadzonym przez Siostry sw. Józefa Benedykta Cottolengo, dla dzieci niesprawnych ruchowo i intelektualnie. To był piękny dzień!!! Asante sana!!!

Z naszymi Skarbami  (fot. Attillo Ulise)

Z dziećmi ulicy w Laare 
W Tuuru, dom dla dzieci niepełnosprawnych (fot. Attillo Ulise)

O Kimusiu, który podbił mi serce

Mungu akubariki!

Nie da się ukryć: serce nie sługa! No i stało się, czarnoskóry chłopak podbił mi serce tak, że już tęsknię za tą chwilą, kiedy będę mogła znów go wyhuśtać, poprzytulać i powiedzieć "nakupenda" - czyli kocham cię!!!

Historii Kima nie będę teraz przytaczała w całości. Wspomnę jedynie, że razem z siedmiorgiem rodzeństwa wychowuje go samotnie babcia. Kim z końcem sierpnia skończył trzy lata. Matka zmarła tuż po jego urodzeniu. Ojciec nie interesuje się losem dzieci.

Bardzo chciałam odwiedzić Kima, zobaczyć gdzie i jak mieszka. Czas bardzo się skraca, łapczywie chwytam więc każdą chwilę i... wczoraj udało się! W tych dniach są razem z nami wolontariusze z Włoch, którzy nam nie tylko towarzyszyli podczas naszej wyprawy do Kima, ale uwiecznili to wydarzenie na profesjonalnych fotografiach, których autorem jest Attillo Ulisse.

Niech tym razem - zdjęcia zastąpią to, czego słowa i tak ogarnąć nie zdołają.

W naszej misji (fot. Attillo Ulisse)

Nowym asfaltem przez Laare iść...  (fot. Attillo Ulisse)

Gdy asfalt się skończył...  (fot. Attillo Ulisse)

Trzeba nam było dalej w górę iść...  (fot. Attillo Ulisse)

Wyżej, wyżej, coraz wyżej... 

Chwila dla fotoreportera i przy okazji na głębszy oddech  (fot. Attillo Ulisse)

Przed domem Kima  (fot. Attillo Ulisse)

W domu...  (fot. Attillo Ulisse)

Radość babci Kima  (fot. Attillo Ulisse)
Rodzinka przed swoim domkiem  (fot. Attillo Ulisse)

Wracamy do misji  (fot. Attillo Ulisse)

wtorek, 11 września 2012

Na kukurydzianym polu

Dziś na naszym polu zbiór kukurydzy!!!
Deo gratias! Za plony, jakie w tym czasie wydała nasza kenijska ziemia!













Dziś ze studnią ruszamy - jak Bożej Opatrzności ufamy!

Mungu akubariki!

Z wielką nadzieją, choć po wielu chwilach niepokoju - czekamy na ekipę z Nairobi, która dziś ma rozpocząć prace związane z budową studni w Laare!!! Prosimy o modlitwę, by w tym tygodniu w naszej misji popłynęła woda dla ubogich mieszkańców wioski!

Dziękujemy wszystkim, którzy wspierają projekt, a szczególnie Caritas Archidiecezji Gdańskiej :-)

Misyjne malowanki



poniedziałek, 10 września 2012

Ciche odejście Fridah...

Mungu akubariki!

Minęło znowu kilka dni. Teraz czas zdaje się pędzić jak szalony. Nieubłaganie zbliża się bowiem dzień mojego wyjazdu z Laare i z Kenii. Nim jednak - z bólem serca - opuszczę naszą misję, chciałabym wspomnieć raz jeszcze o naszej Kochanej Fridah, którą kilka dni temu zawiozłyśmy do szpitala w Meru.

W miniony wtorek - zgodnie z zapowiedzią - odwiedziłyśmy dziewczynkę w szpitalu. Udzieliłyśmy też niezbędnej pomocy matce. Cały dzień czekałyśmy na przyjecie matki Fridah przez kolejnych lekarzy, na wykonanie niezbędnych badań, wykupienie leków. Okazało się, że Regina jest nie tylko osobą chorą psychicznie, ale także nosicielką wirusa HIV. Wiedziałyśmy, że także jej dziecko może być zarażone...

W tym dniu mogłyśmy oczywiście zobaczyć także małą Fridah. Wzięłam ją z radością na ręce!!! Dziewczynka była czysta, zadbana i otoczona jak najczulszą opieką. Byłam zbudowana postawą lekarza prowadzącego i pielęgniarek. Niestety, po całym dniu w podróży, a potem w szpitalu - Matka Fridah była zbyt zmęczona i głodna. Nie była w stanie zainteresować się dzieckiem, ale - gdy otrzymała obfity posiłek - najadłszy się chciała po prostu wrócić z nami do domu. W tym dniu nie chciałyśmy robić zdjęć w szpitalu. Wystarczyła nam świadomość, że dziecko jest w dobrych rękach. Otwartą pozostało pytanie: co dalej? Jaka przyszłość czeka małą Fridah? 

Dziś - tzn. w poniedziałek, 10 września - kolejny raz pojechałyśmy do szpitala w Meru. Wzięłam aparat - będąc świadomą tego, że prawdopodobnie nie zobaczę już Fridah przed moim wyjazdem. Tym czasem już przy wejściu na oddział pielęgniarka poinformowała nas o tym, że dziś rano, o godz. 7.34 - Fridah odeszła. Okazało się, że była zbyt słaba, wycieńczona, niedożywiona, że jej organizm nie przyjmował pokarmów, a z powodu zarażenia wirusem HIV - dziewczynka nie była w stanie walczyć o przetrwanie! 

Ta śmierć bardzo nas poruszyła. To "moje" pierwsze dziecko, które - jak zauważyłyśmy - urodziło się i zmarło w czasie mojego pobytu w Kenii. Nawet w tak krótkim czasie - wiele może się zdarzyć...

Dziś, w 15 rocznicę mojego zakonnego życia - oddaję raz jeszcze, tak jak uczyniłyśmy to z S.M. Alicją w dniu, w którym Bóg pozwolił nam przygarnąć małą Fridah - w ręce dobrego, miłującego Ojca. 


Ps.
Matka dziewczynki zna już drogę do naszego domu. Odwiedza nas, wiedząc, że nie odejdzie od nas bez pomocy. Teraz trzeba będzie też otoczyć opieką pozostałe dzieci. Także do nich posyła nas Bóg! Amen

poniedziałek, 3 września 2012

Jak udaremniłyśmy zamach terrorystyczny

Mungu akubariki!

Wraz z początkiem nowego miesiąca wkroczyłam w ostatni etap mojego pobytu w naszej oriońskiej misji w Laare. Coraz bardziej zbliża się czas mojego powrotu do Polski, do Siedlec. Nie mogę powiedzieć, że mnie to nie martwi i nie smuci. Chciałabym móc nie myśleć o powrocie, ale czas biegnie nieubłaganie.

Wczorajszy dzień, pierwsza niedziela września, był pełen zaskakujących wydarzeń. Zupełnie inaczej planowałyśmy przeżyć te chwile, inny zaś scenariusz napisała na ten właśnie dzień Boża Opatrzność.

W całej Kenii wraz z coraz bardziej dotkliwie odczuwanym brakiem wody nasilają się akty terroru i przemocy. Stąd i zowąd docierają do nas niepokojące informacje o walkach między plemionami. W ostatnim czasie słychać było także o wzrastającym zagrożeniu w naszym regionie, w którym na szeroką skalę uprawiane jest miraa. Tu też odbywa się handel i stąd wyrusza transport tego tak powszechnie używanego środka odurzającego. Wzmożono zatem ochronę w miejscach szczególnie niebezpiecznych – nasiliły się kontrole przy wjazdach i wyjazdach z miast, przy wejściach do sklepów, a nawet kościołów. Tak też było wczoraj w naszej parafii tym bardziej, że na jednej z Mszy św. obecny był minister energetyki. W związku z tym poszłyśmy do kościoła na 9.00, by uniknąć niepotrzebnego zamieszania. Już na początku Eucharystii ksiądz ogłosił, żeby zwrócić baczniejszą uwagę na osoby znajdujące się w kościele i wylegitymować te, które nie są znane w wiosce. Przejęte i bardziej uważne zwróciłyśmy zatem uwagę na podejrzanie wyglądającą, pochyloną kobietę, która z zawiniątkiem w ręku, nie bacząc na porządek procesji, razem z innymi ludźmi szła złożyć ofiarę do puszki w czasie ofiarowania. Dopiero, gdy kobieta wracała na swoje miejsce zauważyłyśmy, że nie jest to wbrew pozorom staruszka, ale bardzo zaniedbana, obdarta matka z maleńkim dzieckiem owiniętym w łachmany. 


Do końca Eucharystii nie byłyśmy już spokojne. Myślałyśmy o kobiecie i jej dziecku, o tym czy i jak można będzie jej pomóc. Po Mszy św. zaprosiłyśmy ją do naszego domu, pozwoliłyśmy się umyć, nakarmiłyśmy i dałyśmy jej nową odzież. Zaopiekowałyśmy się dzieckiem, które było skrajnie zaniedbane. Kobieta okazała się osobą chorą psychicznie, niezdolną do sprawowania opieki nad córeczką. Twierdziła, że nie pamięta kiedy i gdzie urodziła dziecko, bo jest ono przecież darem Boga. Nie protestowała, gdy kąpałyśmy małą i nosiłyśmy ją na rękach. Zaniosłyśmy ją także do naszej kaplicy, gdzie ofiarowałyśmy Panu Bogu ten znaleziony dzisiaj skarb, maleńkie, zaniedbane, niedożywione dziecko  – które zawinięte niedbale w brudną chustkę wzięłyśmy nieopatrznie za niebezpieczny ładunek, przemycany przez kobietę – terrorystkę ;-)




Zabawne było to, że matka dziewczynki oddała nam dziecko, nie wyraziła zgody jedynie na to, byśmy same karmiły jej córkę. Mówiła też, że to niedobrze, gdy dziecko przechodzi z rąk do rąk, bo „będzie nienormalne”. Kobieta zgodziła się natomiast na to, byśmy razem pojechali do szpitala, by udzielić dziecku fachowej pomocy. Razem udałyśmy się zatem w podróż – która jak się później okazało – zajęła nam niemalże cały dzień.

Już na początku naszej wspólnej podróży, gdy poprosiłyśmy, by Rebeka (matka Fridah) włożyła do bagażnika swój bagaż (zwinięte w kłębek i schowane do reklamówki łachmany) nie zdążyłyśmy się nawet zorientować, gdy kobieta znalazła się w nim razem z całym swoim dobytkiem. Później okazało się to dla nas wielce korzystne, gdyż nasza pasażerka całkiem wygodnie urządziła się w tylnej części samochodu, a my byłyśmy bardziej bezpieczne zachowując odpowiedni dystans. 

W pierwszym szpitalu, oddalonym od nas o kilka kilometrów, zajęto się naszym maleństwem z wielką starannością. Okazało się, że dziewczynka ma półtora miesiąca, waży 1,8 kg., jest niedożywiona i owrzodzona. Zaraz podano dziecku kroplówkę i skierowano do innego szpitala, gdyż + jak się okazało - w tym chora psychicznie matka nie mogłaby zostać z dzieckiem. Wyruszyłyśmy więc w dalszą drogę – tym razem do Meru. Śmiałyśmy się, bo kobieta okazałą się nad wyraz rozmowna, z tym, ze do prowadzenia dialogu nie potrzebowała naszej obecności. Sama zadawała sobie pytania i na nie odpowiadała, czasem śpiewała, czasem nas zaczepiała, czasem pozdrawiała idących ulicą ludzi. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, iż tak było dosłownie przez cały czas.


W szpitalu o mały włos nie odesłano by nas do domu z dzieckiem i jego matką. Ostatecznie jeden z wrażliwszych lekarzy raczył baczniej przyjrzeć się małej Fridzie, polecił ją zbadać i przyjąć na oddział dzieci porzuconych. Matka dołączy do małej we wtorek – gdyż w niedzielę nie przyjmuje się pacjentów na oddział psychiatryczny. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do Laare i korzystając z pomocy kobiet stojących w kolejce po wodę znaleźliśmy dom naszej Fridy i jej rodziny. Co będzie dalej? Dziś tego jeszcze nie wiemy. Dziękujemy Bogu za to, że informacja o zagrożeniu terrorystycznym zwróciła naszą uwagę na podejrzanie wyglądającą kobietę, która nie miała żadnych złych zamiarów, ale jedynie w niewielkim tobołku chciała złożyć w ofierze Panu Bogu swoje dziecko.


Pozdrawiam z Laare,  s.M. Amabilis




niedziela, 2 września 2012

Zwiastun relacji dot. terroryzmu w Laare

Więcej o tym, jak udało nam się udaremnić "zamach terrorystyczny" w Laare napiszę jutro. Pół żartem - pół serio wspomnę dziś tylko, że znaleziony przez nas "ładunek wybuchowy" waży 1,8 kg. Pewne jest jednak, że Boża Opatrzność i tak dramatyczną sytuacją, jaką jest realna groźba zamachów - może posłużyć się, by ocalić życie bezbronne i zagrożone w zupełnie inny sposób!

Kto by pomyślał, że ten Skarb może mieć coś wspólnego z terroryzmem...