poniedziałek, 3 września 2012

Jak udaremniłyśmy zamach terrorystyczny

Mungu akubariki!

Wraz z początkiem nowego miesiąca wkroczyłam w ostatni etap mojego pobytu w naszej oriońskiej misji w Laare. Coraz bardziej zbliża się czas mojego powrotu do Polski, do Siedlec. Nie mogę powiedzieć, że mnie to nie martwi i nie smuci. Chciałabym móc nie myśleć o powrocie, ale czas biegnie nieubłaganie.

Wczorajszy dzień, pierwsza niedziela września, był pełen zaskakujących wydarzeń. Zupełnie inaczej planowałyśmy przeżyć te chwile, inny zaś scenariusz napisała na ten właśnie dzień Boża Opatrzność.

W całej Kenii wraz z coraz bardziej dotkliwie odczuwanym brakiem wody nasilają się akty terroru i przemocy. Stąd i zowąd docierają do nas niepokojące informacje o walkach między plemionami. W ostatnim czasie słychać było także o wzrastającym zagrożeniu w naszym regionie, w którym na szeroką skalę uprawiane jest miraa. Tu też odbywa się handel i stąd wyrusza transport tego tak powszechnie używanego środka odurzającego. Wzmożono zatem ochronę w miejscach szczególnie niebezpiecznych – nasiliły się kontrole przy wjazdach i wyjazdach z miast, przy wejściach do sklepów, a nawet kościołów. Tak też było wczoraj w naszej parafii tym bardziej, że na jednej z Mszy św. obecny był minister energetyki. W związku z tym poszłyśmy do kościoła na 9.00, by uniknąć niepotrzebnego zamieszania. Już na początku Eucharystii ksiądz ogłosił, żeby zwrócić baczniejszą uwagę na osoby znajdujące się w kościele i wylegitymować te, które nie są znane w wiosce. Przejęte i bardziej uważne zwróciłyśmy zatem uwagę na podejrzanie wyglądającą, pochyloną kobietę, która z zawiniątkiem w ręku, nie bacząc na porządek procesji, razem z innymi ludźmi szła złożyć ofiarę do puszki w czasie ofiarowania. Dopiero, gdy kobieta wracała na swoje miejsce zauważyłyśmy, że nie jest to wbrew pozorom staruszka, ale bardzo zaniedbana, obdarta matka z maleńkim dzieckiem owiniętym w łachmany. 


Do końca Eucharystii nie byłyśmy już spokojne. Myślałyśmy o kobiecie i jej dziecku, o tym czy i jak można będzie jej pomóc. Po Mszy św. zaprosiłyśmy ją do naszego domu, pozwoliłyśmy się umyć, nakarmiłyśmy i dałyśmy jej nową odzież. Zaopiekowałyśmy się dzieckiem, które było skrajnie zaniedbane. Kobieta okazała się osobą chorą psychicznie, niezdolną do sprawowania opieki nad córeczką. Twierdziła, że nie pamięta kiedy i gdzie urodziła dziecko, bo jest ono przecież darem Boga. Nie protestowała, gdy kąpałyśmy małą i nosiłyśmy ją na rękach. Zaniosłyśmy ją także do naszej kaplicy, gdzie ofiarowałyśmy Panu Bogu ten znaleziony dzisiaj skarb, maleńkie, zaniedbane, niedożywione dziecko  – które zawinięte niedbale w brudną chustkę wzięłyśmy nieopatrznie za niebezpieczny ładunek, przemycany przez kobietę – terrorystkę ;-)




Zabawne było to, że matka dziewczynki oddała nam dziecko, nie wyraziła zgody jedynie na to, byśmy same karmiły jej córkę. Mówiła też, że to niedobrze, gdy dziecko przechodzi z rąk do rąk, bo „będzie nienormalne”. Kobieta zgodziła się natomiast na to, byśmy razem pojechali do szpitala, by udzielić dziecku fachowej pomocy. Razem udałyśmy się zatem w podróż – która jak się później okazało – zajęła nam niemalże cały dzień.

Już na początku naszej wspólnej podróży, gdy poprosiłyśmy, by Rebeka (matka Fridah) włożyła do bagażnika swój bagaż (zwinięte w kłębek i schowane do reklamówki łachmany) nie zdążyłyśmy się nawet zorientować, gdy kobieta znalazła się w nim razem z całym swoim dobytkiem. Później okazało się to dla nas wielce korzystne, gdyż nasza pasażerka całkiem wygodnie urządziła się w tylnej części samochodu, a my byłyśmy bardziej bezpieczne zachowując odpowiedni dystans. 

W pierwszym szpitalu, oddalonym od nas o kilka kilometrów, zajęto się naszym maleństwem z wielką starannością. Okazało się, że dziewczynka ma półtora miesiąca, waży 1,8 kg., jest niedożywiona i owrzodzona. Zaraz podano dziecku kroplówkę i skierowano do innego szpitala, gdyż + jak się okazało - w tym chora psychicznie matka nie mogłaby zostać z dzieckiem. Wyruszyłyśmy więc w dalszą drogę – tym razem do Meru. Śmiałyśmy się, bo kobieta okazałą się nad wyraz rozmowna, z tym, ze do prowadzenia dialogu nie potrzebowała naszej obecności. Sama zadawała sobie pytania i na nie odpowiadała, czasem śpiewała, czasem nas zaczepiała, czasem pozdrawiała idących ulicą ludzi. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, iż tak było dosłownie przez cały czas.


W szpitalu o mały włos nie odesłano by nas do domu z dzieckiem i jego matką. Ostatecznie jeden z wrażliwszych lekarzy raczył baczniej przyjrzeć się małej Fridzie, polecił ją zbadać i przyjąć na oddział dzieci porzuconych. Matka dołączy do małej we wtorek – gdyż w niedzielę nie przyjmuje się pacjentów na oddział psychiatryczny. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do Laare i korzystając z pomocy kobiet stojących w kolejce po wodę znaleźliśmy dom naszej Fridy i jej rodziny. Co będzie dalej? Dziś tego jeszcze nie wiemy. Dziękujemy Bogu za to, że informacja o zagrożeniu terrorystycznym zwróciła naszą uwagę na podejrzanie wyglądającą kobietę, która nie miała żadnych złych zamiarów, ale jedynie w niewielkim tobołku chciała złożyć w ofierze Panu Bogu swoje dziecko.


Pozdrawiam z Laare,  s.M. Amabilis




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz