Niedzielę przeżywałyśmy prawdziwie jako Dzień Pański, tak, jak wielu zapewne nie mogłoby nawet sobie wyobrazić. Nasza miejscowość nie jest skażona pośpiechem, a ludzie poza udziałem w niedzielnym zgromadzeniu wiernych - takiego, czy innego kościoła (a Laare jest pod tym względem bardzo zróżnicowane) - niewiele więcej w tym dniu mają do zrobienia. Wciąż jednak próbuję przyzwyczaić się do tego, że tutaj zupełnie inaczej odmierza się czas. Co to oznacza w praktyce? Na niedzielną Eucharystię, która planowo powinna rozpocząć się o godz. 10.00, wyszłyśmy z domu z kilkuminutowym opóźnieniem. Byłam już zatem nieco poddenerwowana, ponieważ z założenia lubię być punktualna. Tymczasem okazało się, że wcale nie byłyśmy spóźnione. W kościele było niewiele osób, chórzyści śpiewali, a ludzie powoli schodzili się z różnych stron. Przed 11.00 zaczęli przemawiać zaproszeni na tę niedzielę goście, którzy- jak się okazało - mieli zachęcić parafian do wsparcia budowy kaplicy adoracji. Przemówienia, nauczanie, śpiewy i zachęty kierowane pod adresem parafian skończyły się ok. 14.00 Dopiero o tej porze rozpoczęła się - jedyna sprawowana w tym dniu Eucharystia. Nie miałyśmy więc wyboru, musiałyśmy cierpliwie na nią poczekać. Trzeba być naprawdę cierpliwym, by wytrwać do końca, ale zdaje się, że poza nami, które z tą cierpliwością różnie sobie radziłyśmy - nikomu nie przeszkadzało tak długie spotkanie i tak znacząco opóźniona Eucharystia. Tutaj czas naprawdę biegnie zupełnie inaczej... Do domu wróciłyśmy ok. godz. 16.00
Po obiedzie odwiedziłyśmy dwie rodziny naszych Dzieci. Najważniejsze było dla nas spotkanie z Rodziną naszych najmłodszych Pociech, bliźniaków - Diany i Mosesa. Matka, która samotnie wychowuje oprócz nich jeszcze troje dzieci, z końcem miesiąca ma opuścić zajmowany przez siebie dom. Opatrzność jednak zatroszczyła się o to, by Rodzina wkrótce zamieszkała w nowym miejscu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz