niedziela, 31 lipca 2011

Afrykański ślub


Kilka miesięcy temu, kiedy Kenia była już  zasięgu ręki a jednocześnie tak bardzo odległa marzyło nam się, żeby oprócz zwykłego życia ludzi, zobaczyć też jakieś niecodzienne wydarzenia czy uroczystości.  Jednym z takich niecodziennych wydarzeń jest ślub. Wczoraj miałyśmy okazję być zarówno na ślubie, jak i na weselu i obydwie jesteśmy zachwycone tym jak ta uroczystość wygląda w Kenii. Wszystkiego co widziałyśmy i przeżyłyśmy niestety nie da się opisać słowami, po prostu trzeba to widzieć. Ślub miał zacząć się o 10.00, ale tutaj, jak pisałyśmy już kiedyś pojęcie czasu nie istnieje, toteż o 11.00 udaliśmy się wraz z s. Alicją, Asią i Markiem – nowymi wolontariuszami do parafii. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, więc wzięliśmy komputery i dokumenty, aby popracować. Następnie około 12.00 zjedliśmy drugie śniadanie, s. Alicja z Asią udały się jeszcze na bazar, rozpoczęły gotowanie obiadu, a my coraz bardziej zniecierpliwione oczekiwałyśmy na młodą parę.
 
Wreszcie o 14.00 na horyzoncie pojawił się biały, przystrojony w  kwiaty samochód z młodą parą. Następnie przyjechali kolejni goście. Największe wrażenie zrobiła na nas rodzina, a szczególnie 3 małe dziewczynki, ubrane na biało, podobnie jak panna młoda oraz cały orszak dziewczynek i dziewczyn w ślicznych zielonych sukienkach oraz chłopców i dorosłych mężczyzn w garniturach – prezentowali się rewelacyjnie. Ucieszone przyjazdem młodej pary, byłyśmy pewne, że ślub zacznie się niebawem,  jednakże się myliłyśmy. Z niewiadomych dla nas powodów panna młoda siedziała w samochodzie jeszcze co najmniej 20 minut. W tym czasie zdążyliśmy wypatrzeć, że ma na głowie koronę na której migają różnokolorowe światełka. Z opowieści s. Alicji wiedziałyśmy, że tutaj są takie zwyczaje, niemniej jednak korona rozbawiła nas do łez. Spodziewałyśmy się bowiem, że panna młoda Lucy i jej przyszły mąż Henry, którzy należą do tutejszej wspólnoty charyzmatycznej są bardziej „europejscy” i korony nie będzie. Jednak korona tutaj to chyba tradycja, więc była.

Co więcej świeciła i to kilkoma kolorami jednak tylko na początku, ponieważ pod koniec uroczystości chyba wyczerpały się baterie i świeciła już tylko na czerwono. Pan młody na szczęście nie miał korony, miał za to uśmiech od ucha do ucha – widać było, że jest bardzo szczęśliwy i przy tym bardzo wyluzowany. Jak się dowiedziałyśmy wieczorem nowożeńcy mają po 34 lata i to ich pierwszy ślub, więc czekali trochę na siebie.  Tutaj, w okolicy w której panuje wielożeństwo, tak późne zamążpójście nie jest częstym zjawiskiem, stwierdziłyśmy więc, że chyba naprawdę się kochają. Siostra opowiedziała nam jednak, że bardzo często ludzie mieszkają ze sobą, a długo odkładają ślub, ponieważ rodzina panny młodej nie ma wystarczającej ilości krów czy kóz, aby dać je w posagu. Procederu tego nie da się ominąć, ponieważ grozi za to kara wydziedziczenia. Wracając jednak do ślubu, kiedy w samochodzie ksiądz udzielał błogosławieństwa pannie młodej, w przystrojonym balonami Kościele już rozbrzmiewały
śpiewy tutejszego chóru.
I gdy panna młoda w końcu wysiadła z samochodu rozpoczęła się radosna procesja wprowadzająca najpierw ją, a potem jej przyszłego męża do Kościoła. W procesji, tanecznym krokiem podążały ubrane w białe i zielone sukienki dziewczynki razem z chłopcami w eleganckich garniturach, za nimi szła panna młoda i jej świadek, następnie znowu orszak dzieci i starszych za którymi podążał pan młody i świadek. Gdy już wszyscy zajęli swoje, uprzednio wyznaczone miejsca rozpoczęła się Eucharystia. Oczywiście cała uroczystość była przeplatana radosnymi śpiewami i tańcami. Po kazaniu nastąpił najważniejszy moment – zawarcie sakramentu małżeństwa, moment podniosły i jednocześnie bardzo radosny z confetti, sztucznym śniegiem, bańkami mydlanymi, trąbieniem i okrzykami.  Już jako małżeństwo Lucy i Henry razem z częścią chóru wzięli udział w radosnej procesji z darami.

Na samo zakończenie Eucharystii nowożeńcy wespół ze świadkami i najbliższą rodziną tańczyli tuż przy ołtarzu, a pani, którą z całą pewnością można nazwać wodzirejem, gdyż przewodziła również zabawie weselnej, śpiewała i prawdopodobnie składała życzenia bądź błogosławiła – tego nie wiemy, gdyż wszystko odbywało się w kimeru.  Właśnie takim radosnym akcentem zakończył się ślub w Kościele. Następnie wszyscy goście udali się na wesele, które odbywało się w szkole. My również się tam udaliśmy. Kiedy przybyliśmy na miejsce para młoda i goście tańczyli. Nie były to jednak takie tańce jakie znamy z polskich wesel – tutaj wszyscy tańczący utworzyli krąg i w dwóch rzędach, jeden za drugim wykonywali te same ruchy. Oczywiście i my do nich dołączyłyśmy J
Niestety tańce szybko się skończyły i nowożeńcy zabrali się za dzielenie tortu weselnego, który uprzednio pobłogosławili. Towarzyszyły temu wydarzeniu jeszcze inne rytuały, których znaczenie nie zawsze rozumiałyśmy.  W międzyczasie cały czas wydawane były posiłki, tak aby nikt nie wrócił do domu głodny. Po podzieleniu tortu, nastąpił moment wręczania prezentów, który był jednocześnie ostatnim momentem samego wesela. Tutaj bowiem nie ma, tak jak w Polsce, zabawy do białego rana, co nas nieco zdziwiło. Zdziwiła nas również możliwość nabycia zdjęcia ze ślubu oraz wesela. Bowiem zarówno przy Kościele, w trakcie trwania ślubu, jak i przy szkole rozstawiło się przenośne studio Kodaka (jak je nazwaliśmy), które drukowało i sprzedawało zdjęcia z uroczystości. Trzeba przyznać, że ludzie tutaj mają głowę do interesów i wszędzie szukają okazji, aby zarobić. K i M

1 komentarz:

  1. To wszystko wygląda imponująco , fajnie że mogłyście być na takim weselu bo i któż by nam to pokazał i opowiedział POZDRAWIAM

    OdpowiedzUsuń